piątek, 16 sierpnia 2013

Walka o każdy metr, czyli Jura na rowerze

Po długiej przerwie witam ponownie na łamach mojego nieco zakurzonego bloga. Podczas ostatniej wyprawy słyszałem, że nie wiele się tutaj dzieje.
No w sumie ponad pół roku to jednak niezły kawał czasu od ostatniego postu. Ale też nie było powodu ku temu by coś napisać, ponieważ aż wstyd się przyznać, ale najdłuższa wycieczka w tym roku na jakiej byłem przed Jurą, mierzyła aż 35km do tego opiewała na wypad na Czeszki z zahaczeniem o dom w Gliwicach, więc nie ma czego opisywać bo ani trasa nie była jakaś konkretna, ani przygód nie było. Druga dalsza wycieczka miała być nawet opisana i już zaczynałem coś o niej szkrobać ale niestety obowiązki, brak czasu oraz chęci, nie pozwoliły wzbogacić tego miejsca o nowy post. 
Post co prawda miał już tytuł "Wracamy na szlak" i nawet trochę tekstu się nazbierało ale fotek nie było za wiele. W telegraficznym skrócie post brzmiał tak:
Druga co do długości wycieczka w tym roku czyli szałowe 35km była pierwszą próbą pokonania niebieskiego szlaku z Agnieszką. Start tak jak kiedyś na leśnej. Potem już cały czas lasami, zahaczając po drodze o siłownie na Maciejowie. Jeszcze na Maciejowie zaplanowany test olejku waniliowego jako odstraszacza do komarów. Olejek test zadał, komary podlatują nie bliżej niż 2 cm i utrzymują się w tej odległości. Żaden komar nie odważył się Agnieszki ani mnie tknąć aż do Kończyc, gdzie zakończyliśmy jazdę na niebieskim szlaku po czym zaczęliśmy powrót do domu, bo było już grubo po 20:00 więc nie było sensu tłuc się tym szlakiem przez chaszcze w nocy, szczególnie że na drugi dzień miałem iść do pracy na rano.

Tak więc jak widać nie było w tym roku co opisywać więc dlatego też  taka posucha na moim blogu. 

Wczoraj jednak stan licznika zmienił się o około 100km w jedną wycieczkę więc fakt ten jest jak najbardziej wart uwiecznienia na łamach bloga bo znów kogoś mogę zmotywować do roweru. 

Zaczęło się niewinnie. Siedzę w pracy  mając już w myślach długi weekend i wypad do Wrocławia. Wszystko było już zaplanowane, wykupiliśmy także dostęp do wypożyczalni rowerów w Wrocławiu. Do dogrania był tylko dojazd i ekipa. Jeżeli pojedziemy z Serafinem to biorę auto. Jak jedziemy sami to InterRegio a potem PKSem do domu.
W pewnym momencie dostaję wiadomość od Daniela z pobliskiego bloga, z propozycja wypadu na Jurę. Po powrocie z pracy do domu w Gliwicach, gdzie czekała mnie dłuższa rozmowa z Agą, czy jedziemy zgodnie z planem do Wrocławia czy robimy czysty spontan i wybieramy się na najdłuższą wycieczkę w tym roku. Miłość do rowerów zwyciężyła. Tego samego dnia szybki wypad do sklepu po izotoniki na drogę i możemy iść spać. 
Z ranka pobudka o 7:00 szybka kąpiel. jeszcze szybsze śniadanie i możemy ruszyć (Niestety z racji na fakt że z rana nie potrafię w siebie wcisnąć jedzenia, zjadłem tylko ze cztery łyżeczki sałatki co potem poskutkowało całkowitym wypompowaniem ale o tym za chwilę) 

Ruszyliśmy chwilę po 8:00 i trochę przed 9:00 byliśmy już pod willą Serafina. Korzystając z chwili czasu napompowałem opony do oporu, ponieważ miałem założone naprawdę grube gumy VelociRaptor czyli gąsienice z czołgu w wersji rowerowej, moje RaceKingi w tym czasie były u Agi w Trixxi. 
   Po chwili zjawił się Serafin i mogliśmy już ruszać na Rokitnickie królestwo.
Dojazd to była chwila, ale już dało się odczuć że te opony nie będą mi pomagać w pożeraniu kilometrów które mają być ciągle pod górę. Po dojeździe na Rokitę spotkaliśmy się z Danielem czyli prowodyrem całego zamieszania. Po chwili dołączył do nas także Goofy więc ekipa stała się już całkiem liczna. Od razu zaliczyliśmy postój techniczny by dopompować gumy.

Potem to już tylko jazda, kierowani przez Daniela sprawnie przemierzaliśmy kilometry. Przez pierwsze 40km kondycja nie wykazywała jakiś strasznych odchyłek od tegorocznej normy. 


Dość szybko dotarliśmy do lotniska w Pyrzowicach. gdzie zarządziliśmy strategiczny pićstop połączony z podziwianiem startujących samolotów.







Niesamowite jak samolot przelatuje nad głową na tej wysokości. 
Po opróżnieniu pierwszej butelki izotonika ruszyliśmy dalej. Niestety w tym momencie dawało o sobie znać zmęczenie i brak energii spowodowany nikłą ilością śniadania, ponad 50 km i już robiło ciężko a przed nami jeszcze masa drogi. Zaczynałem się coraz poważniej zastanawiać czy nie dokonać strategicznego powrotu do domu, bo z każdym podjazdem zapalała mi się w głowie lampka "Przeciążenie" na jednym z ostatnich podjazdów który dla utrudnienia był żwirowy nastąpiło pierwsze załamanie,




 ale świadomość że na powrót już za późno a do celu już bliżej niż dalej, pozwoliła mi jeszcze trochę kręcić korbą. 



Do celu brakowało jeszcze około 25 km więc niby nie wiele ale jednak trzeba to przejechać. Ciągła motywacja Agnieszki trzymała mnie przy świadomości. Aż głupio mi było gdy widziałem że wszyscy inni jadą jak by nie sprawiało im to większego trudu, a ja jestem na skraju omdlenia. Docieramy do paskudnego podjazdu i padam na ziemię nie byłem w stanie jechać, iść ani nawet się czołgać.




 Przeleżałem tak chyba z 10 min aż udało mi się odzyskać jakotaką świadomość. Daniel użyczył mi na ten podjazd swój rower,

 bo jest znacznie lżejszy i działa płynniej. W 3/4 góry zsiadłem z roweru i podszedłem już pieszo do kolejnego punktu wycieczki. 



Kolejnym punktem oczywiście poza punktem widokowym była stara drewniana chata, z niesamowitym klimatem wewnątrz, oraz zajebistą piwnicą w której prawdopodobnie znajdują się jeszcze wina.








Po tym postoju jak by wróciły mi trochę siły i mimo że jechałem już na rezerwie z rezerwy energii udało mi się trzymać w miarę dobre tempo.


W pewnym momencie serce zaczęło odmawiać posłuszeństwa i jednocześnie traciłem oddech wyczerpanie dawało się we znaki już na wszelkie sposoby. Nie wiem czy znacie takie uczucie, miałem wrażenie jak bym w miejscu serca miał coraz więcej pokrzyw i jak by wszystkie na raz parzyły wszystko od środka. Tak skrajnie zmęczony nie byłem chyba nigdy, a trzeba  było jeszcze przejechać jakieś 15 km do celu. Co prawda wszyscy dopasowali tempo do najwolniejszego czyli do mnie ale nawet te 20 na godzinę było prawie niewykonalne. Po dłuższej chwili dojechaliśmy do Rzędkowic a przynajmniej do tablicy i kolejnych kilku podjazdów. Gdy przyszło jechać do miejscówki docelowej musiałem znów z roweru zsiąść i traktować go jak chodzik.


Po dłuższej przechadzce doszliśmy w końcu do Danielowej miejcówki.



 Po krótkim odpoczynku Serafin, Daniel i Goofy poszli nazbierać drewna na ognicho, ja tymczasem byłem zwolniony z jakiegokolwiek łażenia więc kontemplowałem niebo z pozycji leżącej.

Znalezienie drzewa nie zajęło im zbyt wiele czasu.

Żeby nie być zupełnie niepotrzebnym zająłem się ogarnianiem drewna i przystosowaniem go do ogniskowych wymogów.
 Po chwili zabrałem się za szybkie rozpalanie, za pomocą szybkiego zestawu który dostałem od Serafina dość już dawno temu.






Zjadłem po czym udałem się do mojej umieralni gdzie rozłożyłem się na kolejne pól godziny w towarzystwie mojej ukochanej. Chłopaki w tym czasie wybrali się na szczyt gdzie zapewne rozpościerał się zajebisty widok. Lecz na takie wojaże już siły nie miałem.




Gdy już wszyscy wypoczęli na tyle by myśleć o powrocie a ognicho zaczęło przygasać z głodu zabraliśmy się za powrót do domu. Gdy usiadłem po tych paru godzinach na rower myślałem że jakiś dowcipny człek powbijał mi gwoździe w siodełko. Jednak jeżeli nie jeździ się baaardzo długo na rowerze to ciężko to tego wrócić.





Po dłuższej chwili dotarliśmy do stacji gdzie próbowaliśmy obczaić co autor miał na myśli tworząc rozkład jazdy. 


Po przejechaniu paru super szybkich pociągów przyszła kolej na Koleje Śląskie i ich Elfa z czterema miejscami rowerowymi. 


W pociągu znajdowały się już trzy rowery, plus nasze pięć daje osiem do tego na jednej ze stacji dosiedli się kolejni rowerzyści i łącznie zmieściliśmy w elfie 13 rowerów co jest nie lada wyczynem biorąc pod uwagę ilość miejsca. Najwięcej problemów miał jednak konduktor który co stacja musiał wyjść i wejść przez drzwi które szczelnie zastawiliśmy rowerami i sobą. Bilet z rowerem do Gliwic wyszedł taniej niż do Zabrza, i wyszło mnie to około 20 zł z groszami. 
W drodze do Gliwic pociąg zaczął się rozładowywać i na przed ostatniej stacji pożegnaliśmy Serafina, Goofiego i Daniela. 
W Gliwicach kolejna ale na szczęście ostatnia już dziś integracja tyłka z siodełkiem i po chwili mogliśmy wygrzać z Agą w domu w gorącej kąpieli kończąc ten dzień dwoma lampkami różowego wina. 

Pozdro i do zobaczenia gdzieś na szlaku o ile jeszcze wsiądę na rower :)

Za Fotki wielkie dzięki dla Goofiego który dał dowód na to że dojechałem bo sam nie wiele tego nacykałem :)

4 komentarze:

  1. Gdy wygrywa miłość do rowerów, to nie może być inaczej, jak ino zacnie. Serdeczne dzięki, że tak precyzyjnie podszedłeś do tematu opisując nasz wyjazd sekunda po sekundzie, bowiem zwalnia mnie to już z obowiązku podobnego opisu na moich stronach i znów będę mógł sobie pofilozofować :)

    Dziękuję serdecznie za ciekawy trip, zarówno Tobie, jak i Adze, zwłaszcza, że poświęciliście swój rocznicowy dzień na tułaczkę ze mną w nieznane.

    Pozdrowienia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To ja dziękuję, w tym roku rower coraz częściej ma okazje zarastać kurzem i pajęczynami, tak jak i moja rowerowa pasja. Co prawda nie pamiętam żebym był kiedyś na takim skraju wycieńczenia ale znów mam co wspominać :)

      Usuń
  2. Nie wiem czego bardziej gratulować: wyczekiwanego bogatego w treści wpisu na blogu czy przejechania tego bądź co bądź niemałego dystansu "z marszu". To i to wyczyn :)

    Dzięki wielkie za Wasz udział w tej szalonej ekspedycji :D
    To kiedy ruszamy na następną? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie jak zaopatrzę się w nowe gumy napęd i klocki. Ale jak znam życie wyciągniecie mnie na rower jeszcze przed tymi inwestycjami :)

      Usuń