piątek, 29 lipca 2011

Nie ma tego złego, co by na FRUGO nie wyszło...

Piątek, cały dzień w biegu. Markety, sklepy, zaopatrzenie. Potem z auta do auta i jazda z ojcem do Katowic. Jako że każdy facet ma w sobie dziecko, i musi sobie kupić jakąś zabawkę, raz na te parędziesiąt lat.
W tym celu właśnie wybraliśmy się na pl. Miarki w Katowicach. Po czym powrót z wyżej wymienionego placu, z pomocą nawigacji samochodowej, bo jak to ojciec powiedział, w mieście powinna się sprawdzić. Fakt powinna, ale się nie sprawdziła...
W tym samym momencie w którym wyruszamy, dzwoni Serafin i pyta czy i kiedy będę wolny. Naiwnie patrząc na wskazania GPSa i dodając doń 10 min rezerwy, mówię że za 30 min. Niestety nawigacja zamiast DTŚką poprowadziła nas na autostradę. Nie chcąc płacić haraczu za przejazd, oraz z innych mniej ważnych powodów. Zaczęliśmy szukać drogi z nieszczęsną nawigacją, która poza zamieszaniem i utrudnianiem życia nic ciekawego nie wnosiła.
Jeszcze jeden telefon od Serafina i sporo po czasie, jestem pod domem z słuchawką przy uchu z Serafinem na linii. Wyskakuję z auta i ruszam się przebrać w rowerowy ciuch, szukając jednocześnie słuchawek bluetooth które Serafin chciał przetestować.
Harmonogram napięty niemalże do granic możliwości, ale po przyjeździe sprawcy zamieszania. Atmosfera się uspokaja. Po krótkim przepakowaniu i obgadaniu jak to jest z tymi słuchawkami, parę min po 18 ruszamy w drogę na Bytom, by złapać masę gdzieś po drodze i załatwić klocki do Serafinowej Morfiny.
Wyjeżdżając ode mnie mieliśmy dwie drogi do wyboru. Centrum albo przez Miechowice. Niestety wybraliśmy Miechowice. Zgubiliśmy się na drogowym placu budowy, nieświadomie pojechaliśmy w zupełnie przeciwnym kierunku, trafiając na DK88. Gdy odkryliśmy nasz błąd zawróciliśmy zgodnie z przepisami na wysokości Plejady.
Potem jeszcze chwilę się gubiliśmy aż w końcu trafiliśmy na Bytomski rynek. Masa w tym czasie toczyła się jeszcze przez miasto, wiec wyjechaliśmy jej na przeciw, i znów zrobiliśmy parę niepotrzebnych okrążeń szukając peletonu, po czym wróciliśmy na rynek, gdzie stała już masa a z nimi koleżanka z Bytomia, Gusiek, Skud, Daniel, Goofy i Piernik.
 Po krótkim przywitaniu i omówieniu dalszej wspólnej drogi. Ruszyliśmy za przewodnictwem Daniela na miejscówkę którą wyczaił przy okazji przejazdu przez miasto.


Po obfotografowaniu wszystkiego, zaczęło się wielkie odprowadzanie. Najpierw Daniel i Goofy pojechali w swoim kierunku, następnie odprowadziliśmy Piernika i ruszyliśmy w długą drogę do Gliwic. I tu trzeba nadmienić że było już dość późno, a ja przez cały dzień jadłem tylko śniadanie, bo na obiad już jakoś nie miałem czasu. Powoli opadając z sił jechałem wraz z ekipą na miejsce w którym Skud miał załatwić swoje sprawy. Następnie wyruszyliśmy do miejsca w którym, jak głosiły pogłoski, jest smak mojego dzieciństwa.
Zatrzymujemy się na pętli autobusowej i Serafin idzie na zwiady. Po chwili wraca z czterema butelkami FRUGO. Oglądamy, wąchamy, smakujemy, wypijamy i cieszymy się jak dzieci, chyba 10 lat tego zacnego napoju nie widziałem że o piciu nie wspomnę.
Gdy wszyscy byli już po jednym mocno czarnym, poszedłem na zwiady, i upolowałem cztery mocno pomarańczowe.
Ale tym razem postanowiliśmy, że trzeba ten moment uczcić i wypić FRUGO w miejscu godnym tego napitku.
Pojechaliśmy więc pod radiostację, jak się okazało koło 22:00 teren do o koła niej był już zamknięty. Na szczęście wieża była podświetlona. Więc upatrzyliśmy sobie miejsce na trawniku pod płotem z widokiem na wieżę.
Gdy wyjąłem FRUGO z torby, emanowała z niego pozytywna energia.


 Jeszcze nie otwarte a już emanują takim pozytywem że ...

Aż strach otwierać :D
Po rytualnym odbezpieczeniu nakrętek, rozsmakowaliśmy się w napoju bogów, zakąszając go nieziemską czekoladą.
Gdy opróżniliśmy już butelki i zaczęło się robić chłodno (tak chłodno że aż nie było komarów) odprowadziliśmy Agę pod jej dom, i pojechaliśmy skrótem pod willę Skuda, gdzie Serafin wzbogacił się o nową spinkę Srama.
Po tym wszystkim wyczerpany jak rzadko kiedy, odprowadziłem Serafina na jego włości, gdzie się przepakowaliśmy.
Dotarłem do domu w okolicy godziny zero, po osiemdziesięciu kilometrach na kole i niezliczonych kilometrach w samochodach.
Tak minął mi pamiętny Piątek z FRUGO w tle :D
Pozdro

wtorek, 26 lipca 2011

Trochę błotka by pobrudzić to co umyte :D

Planowany od jakiegoś czasu, wypad na były dworzec kolejowy w Wieszowie, nie doszedł do skutku, bo nie był warty narażania się na zapalenie płuc, w tym deszczu i chłodzie.
Po 17 zaczęło się robić nieco cieplej i nie padało. Na dodatek dostałem od Serafina propozycję małej wycieczki po okolicy, na godzinkę góra półtorej bez jakiegokolwiek planu.
Podjechałem pod jego willę, gdzie trwałą już trudna operacja montażu nowej lampki. Po chwili dojechał także Piernik i zaczęliśmy się zbierać. Pozostało jednak pytanie, gdzie by tu pojechać, żeby nie było daleko, i nie było błota.
Już za bramą okazało się że pierwszym celem będzie stacja BP z darmowym kompresorem.
 Gdy rower został już dotankowany świeżym luftem z kompresora, znów nie mieliśmy pomysłu gdzie jechać. Na rondzie koło multikina zdecydowaliśmy jechać przez Waryniol, w stronę kąpieliska na Maciejowie i dalej na Czechowice albo okolice.
Gdy dojechaliśmy pod most prowadzący pod nowo budowaną autostradą, rowerzysta wracający z przeprawy pod wiaduktem ostrzegł nas, że jest tam masa błota i nie warto się tam zapuszczać.
Pojechaliśmy więc wzdłuż autostrady w stronę Szałszy i przejechaliśmy komfortowym przejściem dla zwierząt. Po drugiej stronie czekała nas jednak niezbyt miła niespodzianka w postaci ... błota.
Wpadłem na głupi pomysł by przejechać się kawałkiem betonowej rynny, w rowie odwadniającym, aż do schodów (przynajmniej tak mi się wydawało) a następnie wskoczyć na autostradę i nią dojechać do Szałszy.
TO NIE BYŁ DOBRY POMYSŁ
 W tym momencie bardziej przypasowały by oponki na błoto, a nie RaceKingi :D
Po dojeździe do pierwszego zjazdu do lasu, okazało się że wszyscy po równo albo prawie po równo, stracili przednie hamulce. Co najgorsze nie wiedzieliśmy dla czego.
 Po umyciu zacisków i tarcz wodą z bidonu, hamulce nie wykazały poprawy, po dokręceniu stałego klocka czułem tarcie ale hamulec i tak nie działał. Po drodze zatrzymaliśmy się by jeszcze raz sprawdzić co jest nie tak z tymi hamulcami.
Po dłuższej chwili dłubania hamulec odżył ale był już dokręcony do granicy możliwości, regulacji a tarcza tarła o zacisk i stawiała lekki opór podczas jazdy. Ale hamulce odzyskałem.
Po chwili namysłu, postanowiliśmy pojechać do mnie, umyć rowery i sprawdzić co z nimi jest nie tak.



Po tym jak Serafin i Piernik stwierdzili, że prawdopodobnie skończyły im się klocki, zacząłem się obawiać że moje (mimo że już w tym roku je wymieniałem) Mogą być starte.
Koledzy pojechali do domów a ja wykręciłem zacisk i zabrałem się za rozbieranie i czyszczenie.
Jako że już wymieniłem obie pary klocków, zostały mi te zużyte na awaryjne sytuacje, a ta właśnie do takich należy bo są nieco grubsze niż ten który dziś zajechałem.
Poszukałem jakiejś pary najgrubszych klocków ale i tak znów będę musiał kupić nowe. Tylko się pytam dlaczego to cholerstwo musi być takie drogie i takie słabe. Przydały by się jakieś zamienniki tańsze i mocniejsze.
To tyle z wczoraj :D
Pozdro

sobota, 23 lipca 2011

Ślub Ani i Kuby

Widzieliście mnie kiedyś w garniturze ?? Pewnie nie. A Widzieliście mnie w garniturze, na rowerze i to w dodatku umytym ?? Dziś mieliście prawdopodobnie jedyną okazję, bo kto wie kiedy znów umyję rower :P
Ale od początku.
Dzisiejszy dzień miał być wyjątkowy. I taki był, bo nie codziennie jeździ się na ślub na rowerze.
Pogoda przez ostatni tydzień była raczej średnio przyjemna, i obawiałem się czy jest sens myć rower i jechać w bardziej wyszukanym stroju. Ale dzisiejsza pogoda zupełnie rozwiała moje wątpliwości. Ślub był planowany na 16:00. Już na 15:40 byłem umówiony z Serafinem, by wspólnie jechać na to wydarzenie. Cały dzień miałem różne typowe obowiązki domowe, od tańca z mopem, aż po naprawę słuchawki od prysznica, czyli to co lubię (odkładać na później :P).Na około 45 min  przed planowanym wyjazdem, w końcu znalazłem czas na przygotowanie roweru. A wypadało by go jakoś umyć, a nie tylko ostukiwać z nadmiaru błota. Po 30 min zabawy z wiadrem szczotką i gąbką w ręku, doprowadziłem rower do stanu którego nie pamiętają najstarsi górale. Szczotka i szmatka nadały połysk, wiecznie upieprzonemu łańcuchowi i innym elementom. Wiadro wody, szczotka, i tajemniczy specyfik o zapachu jabłkowym, plus szmatka, sprawiły że opony i felgi zaczęły lśnić blaskiem jakiego nawet po kupnie nie miały.
Cała rama wyglądała jak nowa (nie licząc rys, chociaż nie to nie rysy. To pamiątki :D). Potem szybki prysznic, i ubieram się na styk z przyjazdem Serafina. Co prawda miałem zamiar jechać w garniturze ale skoro Serafin wspomniał że jedzie na "rowerowo", to i ja nie będę wydziwiał. Czarne bojówki koszula powinny wystarczyć. Wyskakuję z domu patrze ... a tam Serafin na galowo, szybki zwrot o 180 stopni i parę sekund na wskoczenie w bardziej oficjalny strój.
Pod krawatem, w niewyprasowanej (ale równej :)) koszuli, wyruszyłem z domu w asyście Serafina. Daleko nie ujechałem.
Po 20 m spadł mi łańcuch. Jak nazłość spadł z największego blatu. Na złość bo przerzutki w rowerach dają tą fajną przewagę nad rowerami bez przerzutek, że gdy keta spadnie z najmniejszego blatu, wystarczy wrzucić bieg wyżej i łańcuch wskoczy sam. Spadając na zewnątrz złośliwa keta wymagała ode mnie zwleczenia się z siodełka i własnoręcznego ułożenia łańcucha na miejscu. Co owocuje oczywiście usyfieniem paluchów. Po ustawieniu łańcucha na miejscu, z powrotem rozsiadłem się na siodełku i mknąłem za Serafinem.  Po drodze niektórzy ludzie się oglądali z lekkim uśmiechem i niedowierzaniem. Czy rowerzysta w garniturze to taka rzadkość ?? Czy to umyty rower robił takie wrażenie ??
Gdy dotarliśmy na miejsce, kończyła się ceremonia innej pary. Objechaliśmy więc kościół  żeby nie robić sztucznego tłumu przed kościołem. Po czym wjechaliśmy na przedsionek kościoła by zostawić rowery.
Wchodzimy, witamy się z rowerową bracią i oglądamy ceremonię.
Wpadam na pomysł by nagrać co ważniejsze fragmenty, jak się potem okazało fragment trwał ponad 15 min i był na maksymalnym dziesięciokrotnym zoomie :P
Po 4 min mięśnie zaczęły drzeć. Stabilizator to jednak błogosławieństwo :D Mimo stabilizatora obraz nie był taki jak chciałem. Po 10 min to już wyglądało jak bym coś pił, KRÓLESTWO ZA STATYW !!!
Gdy wspaniała ceremonia dobiegła końca, z ulgą mogłem schować aparat do kieszeni. Tu wielkie dzięki dla Agnieszki, która poratowała mnie fachowym masażem. Dzięki temu masażowi przy późniejszych fotkach stabilizator się nie napracował :D
Ustawiliśmy się przed kościołem w oczekiwaniu na młodą parę.
Po chwili się doczekaliśmy :D



Gdy już wszyscy złożyli życzenia i dostaliśmy małą niespodziankę którą podzielimy się jutro. Po czym ,ruszyliśmy w dwóch peletonach, by eskortować Anię i Kubę przynajmniej do ronda pod DTŚ :D



Na rondzie się pożegnaliśmy, i pojechaliśmy obgadać wspólnie gdzie zajmiemy się prezentem. Po krótkiej naradzie wraz z Goofym i Serafinem ruszyliśmy na domy. Odprowadziwszy Serafina, pojechałem jeszcze kawałek z Goofym, by porozmawiać o nowo znabytych gumach które mu poleciłem. Po chwili temat zszedł na motocykle, motorynki i inne ustrojstwa nie wymagające od użytkownika wysiłku na podjazdach :D
Po tej dość długiej pogawędce, ruszyliśmy każdy w swoim kierunku.
Sobota minęła. Ania z Kubą zapewne świętują. A mnie, mimo wczesnej pory, ciągnie do łóżka, któremu nie zamierzam się opierać :D Dziwnie niewyspany, zmęczony zwykłymi domowymi obowiązkami, żegnam was drodzy czytelnicy i jak zwykle ... Pozdro :P

poniedziałek, 18 lipca 2011

Szybki trip

Wybrałem się dziś z Piernikiem na trip do Świętochłowic. Zbiórka pod moją bramą i już mkniemy w stronę ul.Wolności. Przemykając przez wiecznie ruchliwe rondo w Chebziu jedziemy dalej zauważając jak sukcesywnie znikają połacie asfaltu z ul. Chorzowskiej, na rzecz starej kostki która się pod nimi znajdowała. To nie jest przyjemna jazda, ale po chwili dostrzegamy że w wzdłuż drogi postała piękna, równiutka, asfaltowa ścieżka rowerowa, na którą nie mogliśmy wjechać z racji TIRów i tego że nam nie po drodze.
Po chwili zjeżdżamy z głównej, drogi na boczne uliczki i nimi jakoś docieramy do miejsca w którym Piernik musiał załatwić swoje sprawy.
Gdy zaczęliśmy myśleć o powrocie i wpadam na pomysł by podjechać jeszcze na staw Amelung.
Moja rodzina mieszka w okolicy, więc nie raz go widziałem z za szyby samochodu, gdy jechałem nawiedzić rodzinę. Ale nigdy nie miałem okazji się tam przespacerować czy chociaż zrobić jakieś zdjęcie.
Tym razem była okazja, było towarzystwo, byłem na miejscu, ale pogoda jakoś mi do zdjęć nie pasowała :D
Po krótkim postoju i kombinowaniu przy mapie jak by tu wrócić, postanowiliśmy jeszcze chwilę pobłądzić po okolicy i nawiedzić pobliski staw Skałka, gdzie znaleźliśmy kolejne świeżutkie ścieżki rowerowe.



Do domu też wracaliśmy ścieżką rowerową, przejeżdżając przez przejazdy dla rowerów, aż nie mogliśmy się nadziwić że nawet sygnalizacja świetlna uwzględniała rowery.

Po drodze mijaliśmy także znak wyjaśniający co się dzieje z ulicą Chorzowska (chyba asfalt przenieśli na ścieżki rowerowe jak widać wyżej :D)
Nie wiem czy ja tak wolno czytam, czy tam po prostu jest tyle napisane, że nie sposób z rozpędu zaznajomić się z treścią tablicy.
Na koniec zawitaliśmy jeszcze na dworzec w Rudzie Śląskiej. By obejrzeć jak świeżo odremontowany dworzec popada w ruinę.

Długo tam nie pozostaliśmy, bo późna pora obiadowa wabiła nas do domu. Jazda powrotna mijała nam bardzo szybko, bo było już właściwie z górki. A podjazd na Mikulczyckiej zaliczyłem w tunelu za Solarisem gdzie grzało od silnika niemiłosiernie. Jednak ostatnio za Dabem było wygodniej.
Trochę to niebezpieczne, ale za to jaka adrenalina.
Po chwili byliśmy już pod moim domem, gdzie pożegnałem Piernika i pojechał w swoją stronę.
Tyle z rowerowego poniedziałku.
Pozdro

Ognicho kawalerskie

Zostałem dziś zaproszony przez Kubusha na jego pożegnalne ognisko. Pożegnalne, bo odchodzi z naszego kawalerskiego świata. Jak już się utarło najlepszym miejscem na wszelakie imprezy, jest nasza miejscówka na hałdzie. Bo miejsca jest sporo i ognisko można rozpalić w miłym gronie.
Wybraliśmy się więc z Piernikiem trochę przed czasem i zawitaliśmy pod dom sprawcy zamieszania, gdzie czekała już Beata z braćmi. Po krótkim przywitaniu, pojechaliśmy pod Lidla gdzie dołączył do nas Scobel i wspólnie pojechaliśmy dalej do celu. Po drodze przebiegła nam przez drogę wiewiórka, która dziś grała rolę czarnego kota.
Gdy dojechaliśmy na miejsce, zaczęliśmy zbieranie zapasu drzewa. Po czym rozsiedliśmy się przy ognisku. Cały czas zjeżdżali się kolejni ludzie. Impreza kręciła się jak zwykle do zmroku i upływała nam na gadaniu śmianiu się, konsumowaniu tony kiełbasy, sponsorowanej przez organizatora dzisiejszego zamieszania.



Wszystko co dobre kończy się bardzo szybko. Więc i ognisko z racji braku opału i setek krwiożerczych komarów , musieliśmy nieco skrócić.  
W drodze powrotnej przez ciemny las, słyszę ostrzejsze hamowanie na czele peletonu i dźwięk jak coś ucieka w krzaki, świece po mrocznym lesie, ale widzę tylko cienie i ruszające się krzaki. Jak się potem okazało było to stadko dzików.
Jadąc dalej udało mi się złapać tunel za autobusem który większość peletonu ominęła gdy stał na przystanku. Nigdy wcześniej nie jechałem tak szybko na tym podjeździe. Ponad pięćdziesiąt kilometrów na godzinę pod górkę, na której zazwyczaj gonię innych resztką sił. To jak dla mnie super wynik :D
Dalsza jazda mija nam całkiem przyjemnie. Z Danielem odprowadzamy Piernika, a następnie ja odprowadzam Daniela na Rokitę. 
Jadąc już do domu napotykam lisa. Żywego dla odmiany, bo jak do tej pory widywałem jedynie takie zintegrowane z asfaltem, albo użyźniające rów przy ulicy. Ten był żywy i szybki. Niestety nie udało mi się zrobić mu zdjęcia bo Eneloopy za długo ładowały lampę błyskową. 
Po chwili byłem już w domu i z forum dowiaduję się, że nie wszyscy wróciliśmy do domów szczęśliwie i na własnych kołach.

I w tym miejscu wielka prośba do was drodzy czytelnicy. 
Podczas powrotu z ognicha nasz kolega został brutalnie napadnięty, ogłuszony a następnie okradziony. Jego rower wyglądał tak: 

Był to Giant XtC 3 (2011)
Nr ramy: GY 0204117
Znaki szczególne: mocowanie bidonu na kierownicy, srebrna trąbka, pedały  SPD 540, błotniki plastikowe, torebka pod siodełkiem, rzeźnikowe światła przód-tył, biały licznik zamontowany na mostku, biały amortyzator Rock Shox Recon, osprzęt Deore XT, hydrauliczne hamulce tarczowe, białe pancerze i przewody hamulcowe.
Jeżeli zobaczycie taki rower gdzieś na ulicy, allegro, lombardzie, czy gdziekolwiek wejdźcie na TĄ STRONĘ. Tam znajdziecie kontakt do właściciela, który na pewno ucieszy się z każdej informacji. 
Z góry dziękuję za wszelkie informacje.

Tym mało optymistycznym akcentem kończę i pozdrawiam 
Pozdro 

sobota, 9 lipca 2011

Węzeł kolejowy

Po wczorajszej masie i niesamowicie wesołym afterze, nie miałem ochoty wstawać z łóżka. Ale skoro umówiłem się z Danielem i Piernikiem na wycieczkę, trzeba było się zwlec z wyra i pomyśleć o śniadaniu. A potem napełnić bidony i w drogę pod dom Piernika, przekazując po drodze fotki Serafinowi, który został rowerowo uziemiony na jakiś czas.
Po krótkim przywitaniu, i stwierdzeniu że dziś będzie gorąco(z powodu temperatury a nie atrakcji), ruszyliśmy w drogę na spotkanie z Danielem. Zanim dojechaliśmy na umówione miejsce, Daniel wyjechał nam na przeciw.
Po ustaleniu kto prowadzi, ruszyliśmy za demokratyczne wybranym przewodnikiem, na Bytom.
Na początek znienawidzony przeze mnie podjazd na Gajdzikowych Górkach, potem kawałek czerwonym szlakiem, by skręcić gdzieś w osiedle. Możecie mówić co chcecie, ale nie wiem jakim cudem dojechaliśmy do centrum. Daniel jednak znał setkę różnych skrótów i przeprowadził nas przez nie. Po dłuższej chwili byliśmy już na rynku.
A za kolejną chwilę, staliśmy pod siedzibą organizatorów dzisiejszego zamieszania, którzy wpuścili nas z rowerami do wielkiego białego pokoju :P
 W którym stało sporo miejskich rowerów, przyczepki i taka oto niespodzianka. Tandem Gazelle. Ludzie wybierali sobie rowery na podróż, byli też tacy którzy chcieli jechać bez przedniego łożyska w pieście, mimo że było na tyle dużo rowerów sprawnych technicznie że można było wybrać coś bezpieczniejszego. Facet  który wybrał dal siebie rower z jedną kulką w przednim łożysku stwierdził że kiedyś jeździło się bez łożysk , dla mnie to wariactwo i niszczenie sprzętu ale skoro mówi to facet 3 razy starszy ode mnie, pozostaje mi wierzyć na słowo.
Po obejrzeniu filmu na temat naszego celu, zaczęliśmy się zbierać. Już chwilę po ruszeniu miałem pewne złe przeczucia, co do tępa jazdy i jej organizacji. Ale to co widziałem po drodze przeszło moje najśmielsze obawy.
Anarchia i totalna swoboda na drodze, nawet masy nie powodują takiego zamieszania na ulicach miasta co te kilka rowerów miejskich dosiadanych przez ludzi o znikomym pojęciu o przepisach.
Pierwszy postój zaliczyliśmy przed wejściem do urzędu miejskiego, gdzie stoją dwa krzesła i stolik które mają przypominać o "Jubileuszu partnerstwa miast". Nie wiedzieć czemu przez organizatorów uznane za pomnik, związków partnerskich, czy jakiś tam ?

Po tym jak jeden z uczestników symbolicznie przemianowali ten "pomnik" kładąc na niego kolorową płachtę. Pojechaliśmy dalej, by po drodze znów zarządzić postój. Tym razem pod zdewastowanymi pozostałościami po salonie samochodowym.

I tym razem organizator wymyślał cuda niewidy, szukając powiązań alterglobalistycznych w zdewastowanym salonie samochodowym. Pokazując wiszący baner Mazdy i mówiąc przy tym, że obrazuje to upadek czegoś tam, gdzieś tam. Przypominają mi się czasy liceum i w ogóle całego cyklu edukacyjnego, pod czas którego nauczyciel na polskim, próbował nam wmawiać że autor opisując pokój i pisząc, "widzę czerwone firanki" miał na myśli krew przelaną przez żołnierzy na wojnie. Jak dla mnie po prostu opisał kolor firanek i nie potrzebuję szukać w tym drugiego dna. Tak jak zamknięty salon samochodowy oznacza że wozy się nie sprzedawały i salon był zbędny. Proste, po co szukać w tym drugiego dna ??
 

Chwilę postaliśmy, po czym ruszyliśmy dalej. Ale po wysłuchaniu tego wszystkiego co prowadzący chciał nam przekazać. Miałem lekki zamęt w głowie, przez co zapomniałem zapiąć kieszeni w torbie w której był aparat. Gdy wskoczyłem na kostkę, by nie dobić opony o jej kant, aparat wyskoczył i z około 1,5m walną o beton. Pozbierałem go i włączyłem by sprawdzić czy działa. O dziwo wyszedł z tego tylko z kolejną niewielką rysą na obudowie.
Gdy schowałem aparat w torbie dołączyłem do reszty ekipy. By za chwilę zatrzymać się po raz kolejny. Tym razem pod sklepem gdzie chętni zaopatrywali się w wodę na drogę.
Mina Daniela na tej fotce, doskonale oddaje także i moje nastawienie do dotychczasowego przebiegu  wycieczki.
Bo ile razy można się zatrzymywać na tak krótkim odcinku drogi.
Po tym postoju ruszyliśmy dalej, nie zatrzymując się aż do dolomitów. Gdzie z mojej strony, w stronę organizatora, wyszła propozycja by zatrzymać się na punkcie widokowym, bo moim zdaniem o wiele ciekawsze, niż kontemplowanie co autor miał na myśli stawiając dwa krzesła i stół przed fontanną.
 Po chwili pojechaliśmy dalej zaliczając jeszcze postój na hałdzie popłuczkowej.

 Gdy chcieliśmy udać się w dalszą drogę, jeden z uczestników (tu muszę nadmienić że najstarszy i ten sam który chciał jechać bez łożysk w przednim kole) miał ochotę zjechać na rowerze (typowo miejskim z torpedo w tylnym kole, miejskich oponach typu slick  i całkowitym brakiem zawieszenia) ,zjazdem na który strach patrzeć mając nawet rower z pełnym zawieszeniem i tarczowymi hamulcami. Odwiedliśmy go od samobójczej myśli, ale on i tak znalazł sobie zjazd na dół. Co prawda dużo mniej ekstremalny, i bardziej równy, ale i tak wymagający przynajmniej podstawowego roweru górskiego. Jak to wyglądało ??

Mniej więcej tak.
A skończyło się tak...




 Jedno jest pewne znalazł się na dole, ale koła jego roweru nie wiele mu w tym pomogły...
 Mimo że był pokiereszowany i tak chciał zjechać jeszcze raz, co też uczynił. Sam zjazd bym zrozumiał, gdyby miał skrócić mu w jakiś sposób drogę, ale nie dość ze nie skrócił i mógł się skończyć kalectwem lub ewentualnie śmiercią, to dodatkowo wydłużył mu drogę, bo z dołu musiał wjechać z powrotem na górę i zjechać z drugiej strony hałdy by dołączyć do reszty ekipy.
No cóż nie rozumiem zachowania tego człowieka.
Dalsza droga to kolejny postój pod sklepem, gdzie zakupiłem napoje izotoniczne, bo przy tej nikłej prędkości i wysokiej temperaturze, na wodzie i śniadaniu które zjadłem parę godzin temu, daleko nie zajadę, bo zapowiadała się jeszcze daleka droga.
Po szybkim przejeździe przez Tarnogórski rynek zaliczyliśmy kolejny postój,
 I znów wykład, z którego wynikało że ... w sumie już sam nie wiem co z tego wynikało, wiem tylko że miało to coś wspólnego z nową tablicą na dole.

Cała trasa zaczęła mi się już strasznie dłużyć. Przyjechałem tylko po to by z większą grupą dotrzeć do węzła kolejowego, a sądząc po dotychczasowych postojach miałem pewne obawy, kiedy i czy w ogóle dojedziemy na miejsce. Nie mówię że miejsca w których się zatrzymywaliśmy nie były ciekawe, ale opis o lekkim zabarwieniu polityczno-filozoficznym jest jak dla mnie zupełnie zbędny.
Ciekawie opowiedziana historia obiektu: TAK
Polityka i Filozofia: NIE
Po drodze zaliczyliśmy jeszcze ze dwa postoje, ale w końcu trafiliśmy na drogę prowadzącą do węzła

i niestety zaliczyliśmy kolejny postój, lecz tym razem spowodowany pęknięciem linki, przedniej przerzutki Piernika, po szybkim i sprawnym unieruchomieniu przerzutki na drugim biegu, za pomocą patyka i zipów,
 Ruszyliśmy dalej, widząc już pracujący spalinowóz pchający skład w stronę węzła.

Po małym podjeździe ukazał nam się wspaniały węzeł kolejowy. Na którym panował całkiem spory ruch.










Warto było się tłuc taki kawał drogi, bo ilość torów, różnorodność taboru i ogrom całego tego miejsca robi wrażenie. Chciałbym zobaczyć jak to działało za czasów lokomotyw parowych na własne oczy. To musiało niesamowicie brzmieć. Te wszystkie parowozy i klimat jaki przy parowozach panuje.... ehh rozmarzyłem się.
Na miejscu spędziliśmy koło godziny i obfociliśmy wszystko co się dało. Czas szybko zleciał, i nadeszła pora powrotu. Planowo mieliśmy wracać pociągiem. Ale naszej trójce ani przez myśl nie przeszło by wracać do domu za pomocą kolei. W końcu na rowerach przyjechaliśmy na rowerach wrócimy.
Na peronie zrobiłem ostatnie fotki odnowionej SM-42
Pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w drogę powrotną, gdzie natknęliśmy się na cmentarzysko starych elektrycznych zespołów trakcyjnych. Stoją i powoli odchodzą w zapomnienie...

Po drodze znaleźliśmy także ciekawe skrzyżowanie. Prawdopodobne jedno z ostatnich, tego typu.
Jak widać jest to skrzyżowanie normalnego toru z wąskotorówką.
Droga do domu minęła nam już spokojnie. Z Piernikiem odprowadziliśmy Daniela na jego włości, a następnie Piernik odprowadził mnie do końca swojej ulicy, gdzie się pożegnaliśmy.
To był cholernie długi dzień, ale gdyby znów odbywał się taki przejazd w jakieś interesujące miejsce, chętnie pojechałbym jeszcze raz. Bo to zawsze jakaś przygoda. Cała wyprawa miała około 80 km czyli znowu nie tak  dużo, bo zdarzały się dalsze tripy, ale zmachany byłem bardziej niż po wyjeździe do Czech i na Ankę razem wziętych. To w sumie moja wina, bo mogłem wziąć jakieś jedzenie na drogę. Pod koniec wycieczki czułem już jak opadam z sił.
Tak minęła mi sobota...
Pozdro