niedziela, 11 września 2011

Góra świętej Anny zdobyta po raz drugi

Pobudka po wcześniejszym dniu z ognistymi wrażeniami, zapewnionymi przez Teatr A, nie była prosta i przyjemna. Ale gdy już wstałem i wziąłem orzeźwiający prysznic, wyłączył mi się "tryb zombi" i zacząłem się przygotowywać do wyjazdu.
Od 3:30 do 4:30 zdążyłem na spokojnie się przygotować i coś zjeść. Następnie szybka przechadzka po rower i ostateczne sprawdzenie wszystkiego co może się przydać, czyli napęd i hamulce :D
Parę min przed piątą ruszyłem trochę rozruszać nogi i sprawdzić wszystko w rowerze podczas jazdy, jednocześnie zatrzymując się pod szkołą i rozciągnąć trochę nogi na barierkach.
Gdy wybiła piąta ruszyłem pod wille Serafina pod którą podjeżdżał już Piernik. Krótkie przywitanie i czekamy na lekko spóźnionego Serafina.
Gdy wszyscy byliśmy już w komplecie ruszyliśmy na miejsce spotkania pod szkołą, gdzie nikogo nie zastaliśmy.
 Tak więc ruszyliśmy na kolejne miejsce spotkania, tym razem pod Kubushową wille gdzie miała czekać Beata.
Jak się okazało kolejne miejsce spotkania było puste. Szybki telefon do zaspanej Beaty i już gnaliśmy na Pawliczka, nabijając kolejne kilometry.
Gdy już byliśmy w komplecie, ruszyliśmy pod operetkę gdzie czekała na nas ekipa z Gliwic.
Krótkie przywitanie i ruszamy na podbój góry św Anny.

Jak widać na powyższym zdjęciu było mglisto :D Gestykulacja Serafina zdała się wyrażać jego niepokój związany z mglistą ścianą przed nami :D
Po przejechaniu większości trasy zaczęło robić się ciepło ale nadal przyjemnie, mgły zniknęły a widoki przy bezchmurnym niebie zaczęły zachwycać.


Droga minęła nam całkiem szybko i zaczęliśmy ostatni podjazd.

Już na samym początku zacząłem opadać z sił, ale motywowanie Agusi odwróciło moja uwagę od własnego zmęczenia a poza tym jak miałbym motywować Agę samemu okazując zmęczenie?? Gdy byliśmy już na finiszu, nie czułem już praktycznie żadnego zmęczenia, więc z Serafinem zjechaliśmy kawałek po dość wyboistym terenie na którym straciłem bidon z zapasem izotonika na powrót.
Po wyboistym zjeździe jeszcze czekał mnie ponadplanowy podjazd po wybojach.
Gdy już wszyscy podjechaliśmy na sam szczyt Góry św Anny, zaliczyłem zjazd po schodach na dół.

A następnie kostkowaną drogą o sporym nachyleniu do pomnika. W tym miejscu zażyłem spora dawkę adrenaliny. Mniej więcej w połowie łuku okazało się że przedni hamulec stracił nieco na mocy a ja miałem trochę ponad 40 na zakręcie i byłem już strasznie blisko murku, obok którego ktoś postawił znak. Nie wiem jak, ale dohamowałem na tyle że udało mi się skręcić na tyle że nie spotkałem się ani z murkiem ani słupem. Ale było baaaardzo blisko :D
Na dole okazało się że przedni klocek jest już chudszy o ponad 1mm co przy niecałych 3mm okładziny robi pewną różnicę :D
Szybka regulacja hamulca i kręcimy dalej. Tym razem zjazd po krętej leśnej ścieżce z baaardzo fajnymi zjazdami do amfiteatru, gdzie odpoczęliśmy.
Gdy wszyscy już wypoczęli, przyszedł czas na wnoszenie rowerów po schodach.
Zmęczony tym faktem z niepokojem patrzyłem na podjazd na którym godzinę wcześniej bym się przywitał z murkiem lub słupem.
Wtedy kolano po raz pierwszy zaczęło się odzywać, błagając o litość. Na szczęście zaraz po podjeździe był baaardzo długi zjazd na który czekałem cały dzień :D szybka regulacja hamulca by nie powtórzyć wcześniejszej sytuacji, tym razem przy większej prędkości. Kładę się w możliwie aerodynamicznej pozycji i jedziemy w dół. Jak się okazało hamulca użyłem tylko raz i to delikatnie by przyhamować przed zakrętem z 60 do 50 :D Niesamowicie przyjemnie się jechało, kładąc się w zakrętach i nie musząc kręcić przez parę kilometrów :D
Zaraz potem za Serafinem pojechaliśmy na skróty przez las do Biedronki, by ją ograbić z izotoników. Gdy już mieliśmy paszę wyruszyliśmy do Januszkowic na naszą afterową miejscówkę.



Woda, super ekipa, ognicho i kiełbacha, czego chcieć więcej ? :D
Niestety wszystko co dobre szybko się kończy więc zaczęliśmy się zbierać.

 Trasa szła nam całkiem nieźle, lecz nie obyło się bez problemu. Po drodze z pola widzenia straciliśmy jednego kolegę, do którego nie mieliśmy nr telefonu, czekaliśmy więc około godziny na pierwszym leprzym skrzyżowaniu. Po godzinie i dwóch próbach odnalezienia zaginionego w akcji. Pojechaliśmy dalej licząc że nic mu się nie stało i poszedł na pociąg (co później okazało się prawdą).
Po długiej i dość meczącej jeździe, dojechaliśmy w końcu do Gliwic, gdzie dałem się namówić na kąpiel na Czechowicach.
Tak więc Aguś, Skud i ja udaliśmy się nad wodę, zahaczając po drodze o biedronkę w której wyczailiśmy ciekawy napój który może się stać kolejnym napojem kultowym :D Ale o tym kiedy indziej :D
Po dojeździe na czeszki, mimo chłodnej wody, poszliśmy popływać,
 Do powrotu zmusiła nas szybko zapadająca noc. Tak więc zaczęliśmy się zbierać w blasku pełni księżyca.
 Potem jeszcze tylko sesja zdjęciowa kościoła nieopodal willi Guśka, z której nie wiele wyszło bo eneloopy powiedziały dość :D
Pożegnanie i powolne ślimaczenie się do domu. Powolne bo obydwa kolana miały mnie dość, zmęczenie wszystkimi wrażeniami też nie pomagało. Dojeżdżając do domu miałem wrażenie że będę musiał się czołgać do domu. Bo chodzenie średnio mi szło. Ale co się dziwić, podjazdy, 177km czyli nowy życiowy rekord dystansu w jeden dzień, ponad godzinne pływanie, wieczorny spacer w SPD no i powrót do domu.
Sporo wrażeń, dużo radości, kolejne bariery życiowe bariery przełamane, a to tylko jeden dzień :D
Kto by pomyślał że zbudowanie tego roweru tyle zmieni w moim życiu ?? A to dopiero dwa lata :D
Pozdro i do następnego razu :D

sobota, 10 września 2011

Drugi piątek miesiąca :D

Już od rana dzień zanosił się rowerowo, więc umówiwszy się z Agusią wybrałem się pod Kauflanda, gdzie będąc nieco przed czasem, obserwowałem uliczną wojnę między kierowcami w korkach.

 Po chwili gdy Aga kupiła już prezent dla babci, pojechaliśmy do parku posiedzieć i popodziwiać nowe graffiti. Chłodny wiatr szybko wywiał nas z parku, a jako że do masy zostało jeszcze trochę czasu trzeba było wymyślić jakąś miejscówkę na dopicie tymbarków. Ostatecznie rowery trafiły do przydomowej rowerowni a my mogliśmy w spokoju rozkoszować się tymbarkami i muzyką. Tak czas jakoś czas zleciał, że spóźniliśmy się nico na spotkanie z Serafinem i Piernikiem. Ale ostatecznie pojechaliśmy wszyscy razem pod Biedronkę po kiełbasę "Zajebistą" i inne "takie tam".
Po obrabowaniu marketu z wszystkich dóbr  i zwerbowaniu jeszcze trzech kolaży, pojechaliśmy na plac Warszawski.


 Po czym ruszyliśmy na kolejny podbój miasta. Przejazdu nie będę opisywał bo średnio mi to idzie, powiem tylko że trasa się zmieniła i to znacznie :D
Więcej niech opowiedzą fotki











 Po przejeździe tradycyjny After w bardzo licznym gronie, bo na oko było 25 osób. Kiełbaski, tymbarki, kola z Lidla i  masa śmiechu. Czyli after udany jak zwykle.
Powrót do domu poszedł całkiem szybko, chociaż wolałem jechać tempem defiladowym :D
Wieczorne odprowadzanie skończyło się koło cmentarza na Mikulach gdzie zagadaliśmy się z Goofym i Serafinem. W domu byłem trochę po godzinie zero :D
To tyle z piątku. Pozdro

sobota, 3 września 2011

Pierwszy piątek miesiąca

Tak, tak to już dziś,  a właściwie wczoraj, bo dopiero dziś wróciłem do domu, po wczorajszym przejeździe Gliwickiej Masy Krytycznej.

Jest Piątek. Zaawansowane popołudnie, na chwilę przed 17:00 jestem umówiony z Pienikiem, by ruszyć na Gliwice, zabierając po drodze ekipę spod Kubushowej willi.
Po szybkim przywitaniu, mknęliśmy już w sporym peletonie, na plac Krakowski,  by razem z reszta cyklistów, przemierzyć miasto siejąc przy tym postrach wśród kierowców i pokazując wszystkim w około, że jest nas dużo i będzie jeszcze więcej.
Bo paliwo zamierza drożeć dalej, korki mają zamiar dłużyć się w nieskończoność, a rowery nadal maja zamiar sprawiać właścicielom masę radości :D

Gdy już dojechaliśmy na wyznaczone miejsce spotkania i przywitaliśmy się. Zacząłem jak zwykle sięgać po aparat i szukać co ciekawszych rowerowych okazów do kolekcji. W tym momencie zjawia się Haski na nowym tandemie zmajstrowanym z dwóch MAKRO fulli. Palec aż świerzbi by pstryknąć fotkę. Uruchamiam aparat i ... "Brak karty pamięciowej", przeszło mi przez myśl:
- Kurcze czyżbym zapomniał z tego wszystkiego karty pamięci ??
- No nie, przecież Aguś mi jeszcze przed wyjazdem przypomniała o aparacie
W tym momencie otwieram klapkę skrywającą baterię i karę.
- Kurcze jest - Pomyśałem - No to co jest nie tak.
Wyjąłem kartę, i obejrzałem ze wszystkich stron, czyszczę styki, wkładam, odpalam, komunikat wyświetla się dalej. Wyjmuję i wkładam wielokrotnie, bo może styki w aparacie  się zabrudziły.
Cały czas pisze że karty nie ma, pomimo iż fizycznie jest w środku.
- FUCK -Pomyślałem- Kartę szlak trafił, a tu cała masa fotek miała być.
Jeszcze raz sprawdzam kartę i zauważam że róg karty się odłamał, niby nic tylko kawałek plastiku, ale kata już działać nie chce.
Załamany tym faktem, z trzema kompletami pełnych eneloopów, gotowych nawet na całonocne focenie z lampą na pełnej mocy, ruszam wraz z resztą peletonu na podbój miasta.

 Inaczej niż zazwyczaj bo trzymając kierownicę oburącz i hamując obydwoma hamulcami, jechałem w peletonie mogąc się rozkoszować masą i nie przejmując się tym czy w tym świetle użyć już lampy, albo czy jak podniosę rękę to uchwycę cały peleton czy tylko parę osób z przodu.
Cała masa przebiegła przyjemnie. Jak na 120 osób jedno upomnienie od panów policjantów, by nie zjeżać ze swojego pasa,  mieści się w normie :D
Przejazd trwał około godziny i zakończył się w miejscu startu. Po wszystkim pojechaliśmy na After który odbył się na stałej miejscówce, a ja w drodze na niego zaopatrzyłem się w kiełbasę "prawdziwie ZAJEBISTĄ"  :D Czyli kiełbasę Gospodarską, marki Pikok którą jak na razie dostać mogę tylko w Lidlu w Gliwicach, do tego kola marki SITI, także lidlowska, jedyne 0,99zł/ za litr. Wziąłem ją z ciekawości i połowa zniknęła zanim jeszcze zdążyłem się napić. Takie branie na Afterze miała :D
After przebiegł bardzo przyjemnie. Gdy już wszyscy byli wyśpiewani i najedzeni, ruszyliśmy w składzie Serafin, Rychu i ja do Mexico, gdzie właśnie pracę kończyła Agusia.
Gdy wyszli ostatni klienci, ruszyliśmy pod radiostację na "After the After", żegnając po drodze Serafina który śpieszył się już do domu.
W trzyosobowym składzie, rozstawiliśmy się pod wierzą i rozpoczęliśmy nasz kameralny After. Nawet nie wiem kiedy wybiła trzecia. Ruszyliśmy więc szybkim tempem pod Guśkową willę, gdzie pożegnaliśmy Rycha. Po dłuższej chwili i ja ruszyłem do domu, tak jak ostatnio się utarło, grubo po północy. Zaliczając po drodze jedno czerwone światło i zieloną fale połączoną z falą pomarańczową migającą.
W okolicach godziny czwartej ruch na ulicach praktycznie nie istnieje, spotkałem jedynie młodzież w  wypasionej furze, śpieszącą na imprezę.
 Trasa przebiegła szybko i bezboleśnie. Zacząłem się nawet wczuwać się w nowe SPD, nie musząc się przejmować  autami i światłami.
Do domu dojechałem po godzinie 4:00, potem już tylko ciepły prysznic i uzupełnić bikestata, po czym walnąłem do łóżka  i nawet nie pamiętam kiedy zasnąłem.
Pozdro