wtorek, 20 grudnia 2011

Lodowisko

Daleki od rowerowego jest ten post, bo ostatnimi czasy mimo sprzyjającej pogody, nie potrafię się zmotywować do jazdy.No może poza wypadami do szkoły i z powrotem nieco bardziej okrężną drogą.
Dziś dałem się namówić na aktywność fizyczną nieco innego rodzaju. Dokładnie rzecz ujmując Aga wyciągnęła mnie na łyżwy, do których jak dotąd nie potrafiłem się przekonać. O dziwo z Aga ma na tyle mocy motywującej że i łyżwy mi nie straszne.
Po przyjeździe do Gliwic pięknym Elfem, poczłapałem w kierunku Guśkowej Willi, by chwilę później ruszyć razem na autobus w kierunku leśnego kąpieliska. Na miejscu wypożyczyliśmy łyżwy i wykupiliśmy wejściówki (taka przyjemność kosztuje 6zł za parę łyżew i 4 zł wejściówka/ lub 2 zł dla osób uczących się) i wkroczyliśmy na pustą taflę.




 O dziwo w nowych łyżwach made in decathlon, jeździło się całkiem przyjemnie (o ile to co ja tam robię można jazdą nazwać :D)
Jazda trwała około 45 min i w tym czasie zdążyłem odczuć wszystkie kontuzje nóg, jakich doznałem przez ostatnie lata.
Po jeździe wpadłem jeszcze na chwile do Agi i zasiedziałem się aż do ostatniego autobusu. Tak więc przy min 5 czekałem na 32, do Belki. A następnie na placu Teatralnym na tramwaj który miał nadjechać o 23:55. W domu byłem trochę po północy i padłem do łóżka.
Tyle z łyżew, krótko i na temat, ale wpis jest :D
Pozdro

piątek, 9 grudnia 2011

Była GMK no to czas na ZMK

Jak to już zwykle bywa, tydzień po Gliwickiej masie przychodzi pora na Zabrzańską, na której zabraknąć mnie nie mogło. Ale zacznijmy od początku czyli "jak to dzień mi zleciał, zanim na masę pojechałem"

Wstałem rano, za bardzo rano by myśleć o czymkolwiek poza powrotem do łóżka. Jak pomyślałem tak też zrobiłem, bo co ja będę robił o 4:30??
Gdy już dzień rozpoczął się na dobre, zaczęły się telefony, co, gdzie, kiedy i za ile. Po ugadaniu w terminów i rozplanowaniu wszystkiego, co dziś było do zrobienia, pozbyłem się dwóch naprawianych laptopów (będę się musiał przespecjalizować, bo blaszaki sukcesywnie, wypierane są przez notebooki) i zacząłem się umawiać na drugą część dnia.
Jako że moja skleroza poskutkowała tym, że mój aparat wraz z mą ukochaną pojechał do Gliwic, musiałem obmyślić plan jego odzyskania przed masą.
Plan zmieniał się kilkukrotnie, aż w końcu ostateczna wersja brzmiała:
Serafin kończy pracę i jedzie podbijać Gliwice, w tym czasie Agnieszka wraca z zajęć, a ja za jednym zamachem odwożę Serafina domu i odbieram aparat mogąc, się jednocześnie zobaczyć z Agą :D
Tyle teorii w praktyce wyglądało to tak.
Około 14:30 wyjeżdżam z domu i jadę przez centrum, chociaż "jadę" to zbyt wielkie słowo, lepiej by pasowało "dopracowuję technikę extremalnego stania w korku".
Stałem tak i zastanawiałem się nad pewnym fenomenem korków. Jest zielone (widzę z oddali) i wszyscy stoją. Po chwili włącza się czerwone i kolumna pojazdów rusza. I tak aż do samych świateł gdzie wszystko wraca do normy i stoję na czerwonym bo jechać nie wolno, oraz stoję na zielonym bo nie da się ruszyć. Auta stoją w korku na środku skrzyżowania czym skutecznie utrudniają jazdę.
Po treningu cierpliwości, wzbogaconej o poznawanie nowych funkcji radia w samochodzie, ruszyłem dalej na podój Gliwic. O dziwo zaraz za granicą Zabrza, trafia mi się zielona fala, dzięki czemu nadrabiam korko-minuty stracone w Zabrzu i zjawiam się na ulicy "jakichś tam" wałów (nigdy nie potrafię spamiętać czy górne czy dolne) by złapać w biegu Serafina.
Gdy już załoga czerwonej rakiety była kompletna, ruszyliśmy na Uszczyka. Ale do pokonania były jeszcze dwa lewoskręty w godzinach szczytu, co w książkach do nauki jazdy jest opisane w dziale "Rzeczy niewykonalne, legendy i mity"
Po włączeniu się do samochodowego krwiobiegu, tracimy kolejne korko-minuty, rozprawiając z jakiego to biegu można ruszyć. Po przetestowaniu paru możliwości i nadwątleniu sprzęgła, dojeżdżamy w końcu na miejsce.
Szybkie przywitanie i już mam humor do końca dnia (mimo że dzień się jeszcze nie skończył). Odzyskuje aparat z nadzieją że baterie wytrzymają jeszcze masę. Po szybkim pożegnaniu, ruszamy by wykonać kolejny niewykonalny manewr, skręt w lewo, ze stopu na toszecką w pełnym ruchu :D
O dziwo udaje się to (za trzecim podejściem :D) i już raźnie suniemy w stronę zjazdu na DK88.
Na DK-wce jest już w miarę luźno, więc jakoś tak dziwnym trafem wskazówka licznika dobija do 110km/h przy ograniczeniu do 70 i przed lekkim łukiem, podczas deszczu :D
Po przyjeździe do domu szybko przemieniam się z kierowcy w rowerzystę i ruszam na spotkanie z Serafinem i Piernikiem. Dojechałem za szybko ale po chwili  mkniemy już ulicami naszego miasta by stawić się na placu Wolności i czekać na innych rowerowych zapaleńców. W międzyczasie zachwycamy się świątecznym wystrojem centrum.

 Stojąc tak we trójkę snuliśmy pewne obawy czy przypadkiem nie pobijemy zeszłorocznego rekordu frekwencji, który wynosił dokładnie, ośmiu rowerzystów i dwa radiowozy :D
Na szczęście po chwili zaczęli się zjeżdżać ludzie i było nas już osiemnaścioro.
Po wybiciu godziny 18:00 ruszyliśmy całym peletonem na kolejny podbój miasta.




Trasa podczas przejazdu zmieniła się nieznacznie by ominąć korki i przeprowadzić cały przejazd bezpiecznie.
Niestety fotki kończą się w tym momencie bo Eneloopy powiedziały dość i to nie tylko te z aparatu, ale i te z CatEya.
Przejazd zakończył się tradycyjnie na placu Wolności, skąd wystartował. Po stwierdzeniu że after lepiej wychodzi gdy jest ciepło i nie ma się napiętego grafiku na dzień następny, pojechaliśmy do domu, odprowadzając po drodze Daniela. Którego to ostatnimi czasy nie widywaliśmy na rowerze.
Po chwili byłem już w domu i zaczynałem obmyślać złowieszczy plan, napisania notki na bloga tego samego dnia w którym odbyła się masa :D Jak widać mission complete :D
To tyle na dziś
DOBRANOC... :D

piątek, 2 grudnia 2011

Mikołajkowa GMK

W tym roku Mikołaj przyjechał wcześniej niż zwykle. I hojnie obdarzył mnie gumami, kapciami i innymi patentami uszczuplającymi zasoby powietrza w kołach.

Zacznijmy może od początku.
W ramach załatwiania spraw na mieście, zakupiłem za złotych  szesnaście (zdzierstwo) nową dętkę. By mieć pewność że ilość luftu jaki wtłoczę w kolo, nie zmieni się drastycznie w drodze do i z Gliwic. Gdy przyjechałem do domu, czym prędzej zabrałem się za wymianę. Jak się okazało, przy probie odkręcenia zakrętki wentyla, wykręcił się cały wentyl. I to było przyczyną zejścia luftu. Jednak skoro już nie miałem powietrza w kole i nie byłem pewien czy coś w oponie nie siedzi, postanowiłem wymienić dętkę. Nie będę opisywał tego fascynującego zajęcia, bo już to kiedyś zrobiłem i szkoda posta na pisanie takich wywodów drugi raz.
Upewniwszy się 4 razy że w oponie nic nie ma, założyłem  nowiutką Niemiecką dętkę made in china. I napompowałem do odpowiedniego ciśnienia.
Chwilę później umówiłem się z Piernikiem i Serafinem by wyruszyć do Kubusha oraz Ani  i dalej do Gliwic.
Wyjechałem 20 min wcześniej by upewnić się że dobrze się ubrałem, bo wiało dość mocno. No i oczywiście by wyregulować hamulec który przy każdej wymianie dętki muszę regulować, bo koło w zacisku nigdy nie potrafi się ustawić tak samo ja przed wyjęciem.
Dojechałem na miejsce trochę przed czasem, ale po chwili wyjechał Serafin i pojechaliśmy jeszcze załatwić jedną pocztowa sprawę. Gdy wróciliśmy, Piernik właśnie wyjeżdżał. Szybkie przywitanie, i już kulaliśmy na Gliwice.
Po drodze przejeżdżałem przez szkło z rozbitej butelki (co oznacza że weekend się zbliża). Po chwili jednak poczułem że ilość powietrza w przednim kole sukcesywnie maleje. Gdy byliśmy jakieś 300m od Kubushowego lokum, powietrza było tak mało jazda groziła nagłą glebą. Szybkie pompowanie i ruszamy dalej. Kolejne pompowanie na wysokości zajezdni autobusowej aż w końcu na wysokości Brawo w Gliwicach, korzystam z propozycji Serafina i postanawiam zmienić dętkę (bo może to tylko wybrakowana sztuka mi się trafiła) Zdejmuję oponę a Serafin zajmuję się poszukiwaniami dziury w dętce, jak się okazało powietrze schodziło, ale dziury nie stwierdzono. Ja w tym czasie kilkukrotnie sprawdzałem czy nic w oponie nie ma i też nic nie stwierdziłem.
Założyłem szybko nową dętkę i zaczynam pompowanie. W tym momencie rozpadła się teleskopowa pompka z Lidla, którą nie tak dawno Rychu testował w formie pałki teleskopowej celując we mnie. Ciekawe co by się stało gdyby wtedy się rozpadła :D
Po tym jak jeden tłok wyłączyłem z użycia, została mi tylko część odpowiadająca za wolne pompowanie ale do wysokiego ciśnienia, tym to można się dopiero namachać.
Po 5 min koło było gotowe, a my z Serafinem ruszyliśmy na przeciw masie bo było już po 18.
Gdy dojechaliśmy na skrzyżowanie na którym mieliśmy się przyłączyć, stwierdziłem brak luftu w kole. Wkurzony i przebrany już w mikołajową czapkę, przekazałem Serafinowi aparat by obfocił przejazd za mnie.





Pierwszy raz miałem okazję zobaczyć masę z punktu widzenia przechodnia. I muszę przyznać że robi wrażenie.
W czasie gdy masa siała popłoch na ulicach, ja powoli człapałem w SPD'kach na plac Krakowski.
Gdy doszedłem, szybko znalazłem możliwie najjaśniejsze miejsce i zabrałem się za koło. Zdjąłem połowę opony by nie przekręciła się względem obręczy i wyjąłem  dętkę. Napompowałem ją ustnie, bo pompką by to wieki zajęło. Po zlokalizowaniu otworka tak małego że prawie nie widocznego, użyłem łatek samoprzylepnych i naprawiłem uszkodzenie. Następnie przyłożyłem dętkę do opony leżącej na ziemi i znalazłem miejsce w którym prawdopodobnie znajdował się powód ucieczki powietrza. Mimo że wiedziałem dokładnie gdzie szukać, nie było łatwo. Dopiero od zewnątrz znalazłem maleńka drobinę szkła, która miała może 1mm szerokości i nie wiele więcej długości. Po wyjęciu dziada, poskładałem wszystko zusammen do kupy. W tym momencie masa wracała już na plac Krakowski.
Sprawnym już rowerem podjechałem do ekipy i ruszyliśmy na Mikołajkowy after.
Na afterze zostaliśmy uraczeni pysznym bigosem, ciastem i herbatą. W miłej atmosferze przy filmach rowerowych miło upływał nam czas.



Gdy już wszyscy byli najedzeni i zadowoleni, ruszyliśmy na domy, w sporej ekipie odprowadzając wszystkich po drodze. Gdy byliśmy już w składzie, Serafin, Piernik i ja, ruszyliśmy na domy drogą przez ciemne lasy, korzystając z dobrodziejstw nowych technologi w oświetleniu rowerowym, które nie dały nam zginąć w lesie.
Tak minęła mi masa z przygodami :D
Pozdro

czwartek, 1 grudnia 2011

Kapeć

Sezon się kończy, a ja złapałem kapcia. W sumie nawet nie wiem kiedy, i co mi się wbiło. Bo przez mgłę niewiele widziałem. Tyle dobrze że powietrze zeszło jakieś pół kilometra od domu  a nie jeszcze w Gliwicach albo w centrum Zabrza, bo grzebanie przy kole o północy we mgle mało mnie bawi, a tak dojechałem na kapciu do domu. Niby nic wielkiego ale będzie trzeba to załatać, a czas nagli bo jutro masa, a po jutrze do szkoły trzeba pojechać.
Tak więc jutro misja nowa dętka :D
Tak przy okazji robiłem Dexterowi małą sesję we mgle :D


Skromnie, krótko, ale fotki chciałem wrzucić :D

sobota, 26 listopada 2011

Nowa ścieżka

Dobrze się dzieje w mojej okolicy. W piątek w ramach jesiennej przejażdżki, pojechałem zobaczyć co się zmieniło w sprawie ścieżki rowerowej na Helence.
Wypad rozpocząłem od przejażdżki na pobliskie stawy, na których nie byłem już dość dawno, a szkoda bo kiedyś zaglądałem tam przy okazji każdego wypadu, by się wyciszyć lub po prostu pomyśleć.
Tym razem tylko przejechałem, nie zmniejszając nawet znacząco prędkości. Bo w planach na dziś miałem jechać, jechać i tak to oporu. Albo przynajmniej do momentu w którym będę miał dość.
Zaraz za stawami pojechałem ul. Kościuszki i dalej, by w końcu znaleźć się na pierwszej ścieżce rowerowej w naszym mieście. Ku mojemu zdziwieniu stała na niej ekipa sprzątająca i w pocie czoła usuwała z niej liście.
Zaskoczony tym faktem, pojechałem dalej, mijając po drodze paru ludzi uprawiających jogging.
Gdy dojechałem na Rokitnicę w miejscu gdzie kończyła się wcześniej ścieżka rowerowa był przejazd dla rowerów na druga stronę ulicy. A tam ?? Dalszy ciąg ścieżki.
 Początek wykonany co prawda z kostki (na szczęście bezfrezowej) ale dalej to już tylko asfalt na szczęście. Podjazd na stojaka i wymijanie kilku pieszych (Na przeciwko jest chodnik, a oni muszą łazić po ścieżce, do cholery)
Ścieżka ciągnie się aż do Elzabu, i w jednym momencie na wysokości targu, asfalt zmienia się w kostkę, ale ścieżka jest zaznaczona w nowej kostce.
Po przejechaniu całej ścieżki pojechałem dalej w stronę Stolarzowic i na pierwszym skrzyżowaniu odbiłem w stronę Miechowic. Tą trasą dojechałem do czerwonego szlaku którym zwykłem jeździć na Dolomity. Z racji zapadającego zmroku, darowałem sobie dolomity, bo co to za przyjemność oglądać wielki kanion w ciemnościach :D
Zacząłem więc powrót według zasady nie wracaj tą samą droga którą przyjechałeś. Gdy wyjechałem w Gajdzikowych Górkach było już ciemno, ale naładowane oświetlenie pozwalało mi bawić się dalej. Pojechałem więc główną drogą przez Rokitnicę w stronę Wieszowy. Po drodze wyprzedził mnie autobus linii 617 który tak jak ja miał w planach skręcać w lewo na rozkopaną ul. Witosa. Ustawiłem się więc za nim żeby pojechać w tunelu na same Mikule. Stałem tak za nim chyba 3 min i w końcu straciłem cierpliwość, zawróciłem na środku ulicy i pojechałem niebieskim szlakiem przez pola w prawie zupełnej ciemności. Na szczęście Screamer i tym razem nie zawiódł, dając światło i względne poczucie bezpieczeństwa na polnych wybojach i ogólnym mroku.
Po dojechaniu do ul. Witosa kierowałem się w lewo na Mikule. Autobus za którym stałem parę chwil wcześniej dogonił mnie dopiero na wysokości  mostu nieopodal Zwrotniczej. Więc choć na chwilę wykorzystałem tunel za nim i jadąc tak w przyjemnym ciepełku silnika, pomyślałem że jeszcze nie pora na powrót do domu, więc skręciłem w Lipową a następnie Leśną, by dojechać przez ciemny las do Szałszy. Robiło się już nieprzyjemnie, wiec postanowiłem jednak wracać do domu. Z tym że powrót przez las raczej mnie już nie bawił,  bo kto wie jakie dziadostwo kryje się w lesie w Maciejowie. Przejechałem więc nowym wiaduktem w ciągu ulicy "Na łuku" i dojechałem do szybu Maciej. Już nie jest zasłonięty, ale nadal w remoncie. Było co prawda za ciemno by cokolwiek obejrzeć dokładniej, ale wygląda na to że prace idą w dobrym kierunku.
Dalej już asfaltem dojechałem do parku Jana Pawła II. Gdzie korzystając z pustek pojeździłem trochę po atrakcjach skateparku. Potem to już standardowo przez kładkę i do domu.
Tyle z Piątku :D
Pozdro

środa, 16 listopada 2011

Ładny wynik

Rok powoli się kończy temperatura spada, a wraz z nią częstotliwość rowerowych wypadów.
Mimo że sezon się jeszcze nie kończy (bo kończy się wraz z śmiercią rowerzysty :D), to pozwolę sobie na małe podsumowanie.
W tym roku przejechałem ponad 5000km co uważam za wynik bardzo dobry, bo w zeszłym roku przejechałem około 2000km.
Rower ma ogółem przejechane nieco ponad 7000km i trzyma się całkiem nieźle, chociaż napęd, a w szczególności łańcuch woła o wymianę, to chcę go zajeździć do granic wytrzymałości, przez co dowiem się ile tak na prawdę może wytrzymać napęd który przez pierwsze 6000km był konserwowany jedynie od czasu do czasu, olejem do łańcucha pił spalinowych.
Przez 7000 km wymieniłem klocki z tylu i z przodu. A wczoraj przełożyłem klocki z tyłu (prawie nowe) na przód a przednie (jeden hamował już nitem, mocującym okładzinę) po zbadaniu grubości okładzin przemieszałem z tymi, które pozostały mi po wcześniejszych wymianach, zamontowałem je na tył. Gdzie nie potrzeba aż tak mocnego hamulca. Do tego zwiększyłem skok klamek tak by łapały od połowy skoku, bo w rękawiczkach zimowych ciężko było je wyczuć.
Co do dalszych podsumowań, osiągnąłem maksymalną prędkość 71 km/h (w Czechach na asfalcie z przy nachyleniu około 12%) czego już raczej przy obecnej konfiguracji napędu, 42:10, nie pobije. Nawet jadąc w tunelu za autobusem z górki.
Tak więc przy zmianie napędu planuję przednią zębatkę zmienić na 48z.

Po przejechaniu sporego dystansu na tych samych oponach, mogę stwierdzić że Continental RaceKing 2.0 są jak na moje potrzeby w sam raz.
Dobrze trzymają w zakrętach, świetnie amortyzują nierówności, nie łapią snaków, dobrze trzymają przy hamowaniu i radzą sobie na asfalcie oraz na leśnych ścieżkach, o ile są dobrze przyczepne, no i najważniejsze. Mają małe opory toczenia.
Co do wad, to delikatne boki które przy jeździe na DSD  szybko się niszczą i rozcinają. Co do przyczepności w terenie, na żwirze, piachu, mokrych liściach, błocie, łatwo wpadają w poślizg, ale nie są to opony typowo terenowe wiec nie ma co od nich wymagać cudów.

Kolejna rzeczą warta opisania jest oświetlenie, zestaw CatEye HL-EL320 oraz MacTronic Bike Pro Scream w połączeniu z Eneloopami, świetnie sprawdzają się w mieście i na bezdrożach, pierwsza zapewnia światło ciągle przez 60h lub pulsacyjnie 120h, dając przy tym wystarczającą ilość światła by nie wpaść w otwarta studzienkę w ulicy, oraz sprawdza się jako rowerowy odpowiednik świateł mijania.
MacTronik zaś doskonale nadaje się do lasów i nieoświetlonych ulic. Mając do dyspozycji 1,5h świecenia w trybie wysokim (bo reszta jest nie przemyślana na przykład po co mi stroboskop, wywołujący ataki epilepsji u przechodniów ?) możemy przejechać przez cały las, ale zazwyczaj w tym trybie nie używam jej dłużej niż 10 min  więc starcza na dość długo i często ratuje mnie w ciemnościach. Fajną sprawą jest także skupianie wiązki światła, ale to już głównie przy używaniu jej jako latarka, a właściwie szperacz. Do tego jest mała, mieści się w kieszeni, i ogrzewa ręce w chłodne dni :D Jej wada to wytrzymałość. Tutaj pewnie wiele osób się zdziwi, bo latarka jest wykonana na prawdę solidnie i z dobrych materiałów, ale ma pewną wadę, dokładniej rzecz ujmując, ma bardzo delikatne plastikowe dystanse miedzy soczewką a głowica.
W zestawie są co prawda trzy dystanse, ale u mnie prześwitujący pomarańczowy i przyciemniany biały są już rozwalone. Wystarczyły dwa upadki z wysokości kierownicy na twardsze podłoże. Przy próbie wyjęcia resztek plastiku wyszła kolejna wada, plastikowa soczewka na której mam piękną gruba rysę, gdyby była szklana, nie było by problemu.
Do reszty konstrukcji nie mogę się przyczepić, bo jest bardzo mocna.

Następną rzeczą którą sprawiłem sobie w tym roku była torba na bagażnik, firmy Author. Jej pojemność to około 12l po powiększeniu o komin zapinany na zamki. Dobrze rozplanowana pomieściła cały ekwipunek potrzebny na jednodniowy wypad do Czech. Chociaż muszę przyznać że przydały by się rozpinane sakwy po bokach, albo możliwość jej powiększenia do min 24 litrów. Przy zachowaniu dotychczasowego kształtu, nawet kosztem miejsca na bidon.
Jeśli o torbie mowa to muszę wspomnieć także o bagażniku na sztyce tej samej marki co torba. O ile sam bagażnik jest zbudowany dobrze to jego mocowanie zawiodło mnie w drodze do Czech.
Ciężka, wypakowana do granic wytrzymałości torba, na dziurach zmiażdżyła plastikową podkładkę pod szybko-zamykaczem, co poskutkowało postojem, bo bagażnik tarł o oponę na wybojach.
Następną bolączką mojego roweru jest amortyzator. Suntuor XCM w pełnej wersji, z blokadą i regulacją twardości. Amortyzator jest jednym z najsłabszych punktów w moim rowerze. Posiada wielkie luzy na ślizgach i tak słabe uszczelki że gdyby ich nie było nie było, to by różnicy w ilości syfu dostającego się do środka.
Do tego przy niższych temperaturach elastomer w środku twardnieje i utrudnia pracę. Regulacja to kpina i mogło by jej nie być wcale. Jedynie blokada działa jak należy, ale z niej akurat nie korzystam, bo lubię jak rower się buja.
Ok popsioczyłem sobie, i mi lepiej :D
To tyle na dziś :D
Dobranoc

niedziela, 13 listopada 2011

Elfami do Wisły

Dziś w planie był wypad do Wisły i przejechanie całej trasy od Zabrza do Wisły, i z powrotem nowiutkimi Elfami Kolei Śląskich. Do tego koniecznie z rowerami, by sprawdzić ich kompatybilność z cyklistami.  Ostatnie temperatury raczej nie zapowiadały dużego zainteresowania rowerzystów, więc spodziewaliśmy się że nawet gdyby nie było miejsc na rowery, to nie będziemy za bardzo przeszkadzać, bo to tylko dwa rowery :D

Po szybkiej pobudce i śniadaniu zabraliśmy się za pakowanie, po czym wyruszyliśmy w porannych ciemnościach na Zabrzański dworzec. Na miejscu zjawiliśmy się jakieś 20 min przed czasem, i rozgościliśmy się na kolorowych ławkach.

Pamiętając wpis na blogu Daniela, miałem pewne obawy czy przyjedzie po nas Elf, czy może plan testowania tegoż składu, od Zabrza do Wisły będzie trzeba ograniczyć do trasy Katowice-Wisła.
Punktualnie zgodnie z rozkładem przyjechała na dworzec w Zabrzu biało-niebieska maszyna.
Szybko wyczailiśmy miejsce na rowery, gdzie stał już jeden rower. Haków nie było, więc postawiliśmy rowery oparte jeden o drugi. Rowerzysta który, jak się okazało, też jechał do Wisły, nie miał nic przeciwko zastawieniu jego roweru naszymi.
Tak dotarliśmy do Katowic, gdzie czekała nas przesiadka połączona z dłuższym postojem na chłodzie, z widokiem na rozkopany peron.

Po dłuższej chwili rozległ się komunikat, że nasz pociąg odjeżdża z peronu pierwszego.

Sprint pod ziemią i już byliśmy w pociągu, gdzie tym razem były już zainstalowane haki na rowery.
W drodze do Wisły były już cztery rowery, więc można uznać że mimo chłodu sezon rowerowy kwitnie.
Trasa przebiegała nam spokojnie. Było ciepło, wygodnie i miło :D
Gdy dojeżdżaliśmy do ostatniej stacji, pociąg był już prawie pusty,


Ostania stacja, czyli Wisła Głębce przywitała nas słońcem i świeżym górskim powietrzem, jakiego próżno szukać w centrach Zabrza czy Gliwic. Po szybkim rozeznaniu w terenie,


obraliśmy kurs na Czarne, podążając, na tyle na ile to było możliwe, ścieżkami rowerowymi.
Po chwili zaliczyliśmy pierwszy postój by się czegoś napić.

Nie. Nie piliśmy wody z rzeki :D



Gdy już odpoczęliśmy, wybraliśmy się w dalszą drogę w stronę wodospadu w Czarnem.


Z stamtąd udaliśmy się na zaporę. Tutaj było widać że kondycja wraz z końcówką tego sezonu, zaczyna słabnąć. Ale na dwoje tak upartych jak My, nie ma siły i dojechaliśmy w całkiem niezłym tempie.





Mimo że było niewiele ponad zero stopni, rozebrałem się do koszulki, by trochę odparować i przesuszyć ciuchy. O dziwo nie zmarzłem :D


Gdy już nasiedzieliśmy się na zaporze, zrobiliśmy sobie jeszcze pamiątkowe zdjęcia na zaporze.

Następnie pojechaliśmy w stronę Malinki by zobaczyć tamtejszą skocznię.
A potem dalej w okolice pensjonatu Uśmiech w którym dane było mi gościć jakieś 2 tygodnie. Za tym pensjonatem jest droga na polanę z której rozciąga się piękny widok, niestety rower Agi nie nadaje się za bardzo do jazdy pod górę w dość wymagającym terenie, ja też opony miałem bardziej na szosę, więc nie ryzykowaliśmy pchania rowerów po kamieniach, korzeniach i błocie.
Zaraz po szybkim zjeździe, pojechaliśmy do centrum by kupić oscypki





usiąść sobie gdzieś, no i zjeść coś ciepłego.
Padło na budkę koło rzeki gdzie uraczyliśmy się kiełbaską z grilla (bo tradycyjne ogniskowanie odpadało z racji dość niskiej temperatury).
 Po tym jak okazało się że kolejny Elf jedzie dopiero w okolicach 18 ruszyliśmy jakoś zabić czas na dwóch kołach. Mimo że znam jeszcze parę fajnych miejsc poza tymi w których już byliśmy, nie mieliśmy jakiejś większej ochoty kręcić pod górę, szczególnie że temperatura nie ubłaganie spadała w dół. Co prawda mogliśmy się schować gdzieś w lokalu, ale nie było gdzie zostawić rowerów, więc jeździliśmy sobie tak bez celu po okolicach centrum, zaliczając po drodze uzupełnianie powietrza w przednim kole Agnieszki.



W końcu jedziemy do Ustronia i gdzie znaleźliśmy restaurację, w której przedsionku mogliśmy zostawić bezpiecznie rowery i w miłej atmosferze przy kominku, spędzić pozostały do odjazdu pociągu, czas.

 Po przyjemnej kolacji i wygrzaniu się przy ogniu, ruszmy na dworzec gdzie za parę min podjechał po nas Elf.
I tym razem przedział rowerowy jest pełen. Trixi nie znała tym razem miejsca na haku więc przypięliśmy ją pasami w miejscu dla inwalidów.
Tym razem trafił się spory ruch, bo pociąg był pełen studentów. Zajęliśmy miejsca koło rowerów na przeciwko toalety. Po chwili dołączyły do nas dwie studentki i jakoś czas szybciej leciał, gdy żartowaliśmy z innych podróżnych strasząc opłatami za kibel :D
Gdy dojechaliśmy do Katowic, od razu zeszliśmy do podziemi, by się czegoś napić. Po chwili jednak usłyszeliśmy zapowiedź naszego pociągu. Więc ruszyliśmy na peron i ku naszemu zdziwieniu nie ujrzeliśmy tam Elfa, lecz nieco starszego Flirta. Co prawda bez przekonania że to nasz środek transportu, ale wsiedliśmy do środka, i  widząc znajome mapki oraz reklamy Kolei Śląskich rozsiedliśmy się na wygodnych fotelach. Zostawiając rowery w przejściu.
Pociąg miał odjechać za jakieś 20 min wiec zabraliśmy się za pałaszowanie domowej roboty drożdżówek.




W tym momencie stwierdziliśmy że na ciepło smakują lepiej więc...




Trochę je podgrzaliśmy :D
Powrót do domu przebiegł bardzo spokojnie. Było na tyle spokojnie, że powoli robiło się sennie, ale jakoś wypatrzyliśmy naszą stację i wysiedliśmy.
Potem już spokojnie na kołach z Zabrzańskiego dworca do domu. Po takim dniu nawet podjazd na Mikulczyckiej był jakoś mniej stromy niż zwykle.
W domu na zakończenie dnia zjedliśmy jeszcze oscypki na ciepło, tak na miłe podsumowanie miłej niedzieli w górach.



Wracając jeszcze na chwilę do Kolei Śląskich cały wypad dla dwóch osób (przy czym Aga ma zniżkę studencką) z rowerami zamknął się w około pięćdziesięciu zeta tam i z powrotem.
Jak by ktoś nie wierzył to mam dowód.



Zwykły bilet liniowy bez ulg kosztuje 12zeta, ulgowy jakieś 5,88. Rowery to dopłata 4 zeta od sztuki. Koszty niewielkie, a można w komfortowych warunkach dojechać na miejsce i wrócić. Jedyna wada to to, że do Wisły jadą tylko dwa pociągi, jeden rano, drugi wieczorem. I chcąc wrócić w okolicy południa musielibyśmy korzystać z innego przewoźnika, co jak sobie na szybko przeliczyliśmy wyszło by o wiele drożej. 
I nie było by tak komfortowo.

To tyle dziś 
Pozdro