piątek, 9 grudnia 2011

Była GMK no to czas na ZMK

Jak to już zwykle bywa, tydzień po Gliwickiej masie przychodzi pora na Zabrzańską, na której zabraknąć mnie nie mogło. Ale zacznijmy od początku czyli "jak to dzień mi zleciał, zanim na masę pojechałem"

Wstałem rano, za bardzo rano by myśleć o czymkolwiek poza powrotem do łóżka. Jak pomyślałem tak też zrobiłem, bo co ja będę robił o 4:30??
Gdy już dzień rozpoczął się na dobre, zaczęły się telefony, co, gdzie, kiedy i za ile. Po ugadaniu w terminów i rozplanowaniu wszystkiego, co dziś było do zrobienia, pozbyłem się dwóch naprawianych laptopów (będę się musiał przespecjalizować, bo blaszaki sukcesywnie, wypierane są przez notebooki) i zacząłem się umawiać na drugą część dnia.
Jako że moja skleroza poskutkowała tym, że mój aparat wraz z mą ukochaną pojechał do Gliwic, musiałem obmyślić plan jego odzyskania przed masą.
Plan zmieniał się kilkukrotnie, aż w końcu ostateczna wersja brzmiała:
Serafin kończy pracę i jedzie podbijać Gliwice, w tym czasie Agnieszka wraca z zajęć, a ja za jednym zamachem odwożę Serafina domu i odbieram aparat mogąc, się jednocześnie zobaczyć z Agą :D
Tyle teorii w praktyce wyglądało to tak.
Około 14:30 wyjeżdżam z domu i jadę przez centrum, chociaż "jadę" to zbyt wielkie słowo, lepiej by pasowało "dopracowuję technikę extremalnego stania w korku".
Stałem tak i zastanawiałem się nad pewnym fenomenem korków. Jest zielone (widzę z oddali) i wszyscy stoją. Po chwili włącza się czerwone i kolumna pojazdów rusza. I tak aż do samych świateł gdzie wszystko wraca do normy i stoję na czerwonym bo jechać nie wolno, oraz stoję na zielonym bo nie da się ruszyć. Auta stoją w korku na środku skrzyżowania czym skutecznie utrudniają jazdę.
Po treningu cierpliwości, wzbogaconej o poznawanie nowych funkcji radia w samochodzie, ruszyłem dalej na podój Gliwic. O dziwo zaraz za granicą Zabrza, trafia mi się zielona fala, dzięki czemu nadrabiam korko-minuty stracone w Zabrzu i zjawiam się na ulicy "jakichś tam" wałów (nigdy nie potrafię spamiętać czy górne czy dolne) by złapać w biegu Serafina.
Gdy już załoga czerwonej rakiety była kompletna, ruszyliśmy na Uszczyka. Ale do pokonania były jeszcze dwa lewoskręty w godzinach szczytu, co w książkach do nauki jazdy jest opisane w dziale "Rzeczy niewykonalne, legendy i mity"
Po włączeniu się do samochodowego krwiobiegu, tracimy kolejne korko-minuty, rozprawiając z jakiego to biegu można ruszyć. Po przetestowaniu paru możliwości i nadwątleniu sprzęgła, dojeżdżamy w końcu na miejsce.
Szybkie przywitanie i już mam humor do końca dnia (mimo że dzień się jeszcze nie skończył). Odzyskuje aparat z nadzieją że baterie wytrzymają jeszcze masę. Po szybkim pożegnaniu, ruszamy by wykonać kolejny niewykonalny manewr, skręt w lewo, ze stopu na toszecką w pełnym ruchu :D
O dziwo udaje się to (za trzecim podejściem :D) i już raźnie suniemy w stronę zjazdu na DK88.
Na DK-wce jest już w miarę luźno, więc jakoś tak dziwnym trafem wskazówka licznika dobija do 110km/h przy ograniczeniu do 70 i przed lekkim łukiem, podczas deszczu :D
Po przyjeździe do domu szybko przemieniam się z kierowcy w rowerzystę i ruszam na spotkanie z Serafinem i Piernikiem. Dojechałem za szybko ale po chwili  mkniemy już ulicami naszego miasta by stawić się na placu Wolności i czekać na innych rowerowych zapaleńców. W międzyczasie zachwycamy się świątecznym wystrojem centrum.

 Stojąc tak we trójkę snuliśmy pewne obawy czy przypadkiem nie pobijemy zeszłorocznego rekordu frekwencji, który wynosił dokładnie, ośmiu rowerzystów i dwa radiowozy :D
Na szczęście po chwili zaczęli się zjeżdżać ludzie i było nas już osiemnaścioro.
Po wybiciu godziny 18:00 ruszyliśmy całym peletonem na kolejny podbój miasta.




Trasa podczas przejazdu zmieniła się nieznacznie by ominąć korki i przeprowadzić cały przejazd bezpiecznie.
Niestety fotki kończą się w tym momencie bo Eneloopy powiedziały dość i to nie tylko te z aparatu, ale i te z CatEya.
Przejazd zakończył się tradycyjnie na placu Wolności, skąd wystartował. Po stwierdzeniu że after lepiej wychodzi gdy jest ciepło i nie ma się napiętego grafiku na dzień następny, pojechaliśmy do domu, odprowadzając po drodze Daniela. Którego to ostatnimi czasy nie widywaliśmy na rowerze.
Po chwili byłem już w domu i zaczynałem obmyślać złowieszczy plan, napisania notki na bloga tego samego dnia w którym odbyła się masa :D Jak widać mission complete :D
To tyle na dziś
DOBRANOC... :D

3 komentarze:

  1. "Dzień dobry, młodszy aspirant Kępień. Przekroczył Pan dozwoloną prędkość, będzie mandacik i punkty karne. Na Masę? A, to przepraszam..." ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Hehe :D No to w końcu jest jakiś argument :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak Ty w ogóle możesz narzekać na wstawanie o 4:30? Przez prawie rok miałem takie pobudki i muszę z całą szczerością przyznać, że zdecydowanie lepiej się po nich czułem niż po moim teraźniejszym wstawaniu o... 4:40 :)

    OdpowiedzUsuń