poniedziałek, 31 października 2011

Z punktu A do B

Jak już zauważyliście, nie piszę ostatnimi czasy o rowerze. Bo jak tu opisać przejazd z punktu A do B bez fotek i przygód po drodze. Ale spróbuję, żeby potem nie było że nic nie piszę.
W okolicy 16 wyjechałem do Agnieszki. Trasa jak zwykle, czyli przez Kopernik na Korfantego i dalej Wolności i Chorzowska, by po około 40 min być na miejscu.
Po drodze zdarzyła mi się jedna przygoda, tak dla odmiany :D Gdy wyczaiłem lukę między samochodami na Toszeckiej skręcając w lewo, rozpędzony, zawadziłem pedałem o asfalt co skutkowało (pewnie bardzo widowiskowym z punktu widzenia samochodu obok) wybiciem w powietrze. Refleks jednak nie zawiódł i opanowałem sytuację. Obyło się bez uszkodzeń, a przynajmniej na razie niczego nie zauważyłem.
Po mile spędzonym wieczorze, wyciągnąłem Dextera z rowerowni. Pożegnałem się z Guśkiem i zacząłem powrót.  Daleko nie ujechałem, bo zaniepokoiło mnie, miarowe chrobotanie w przednim kole, gdzieś w okolicy tarczy i zacisku. Z racji późnej pory, nie byłem w stanie wyłapać dokładnie co to takiego, brzmiało trochę jak tarcza trąca o blaszkę rozpierającą klocki hamulcowe. Po paru kilometrach i kilku hamowaniach była już cisza, więc się nie przejmowałem, może jutro sprawdzę czy przypadkiem klocki z odzysku już się nie poprzecierały do granic wytrzymałości. Jeśli tak to będzie problem, bo trzeba będzie kupić nowe, a ja ostatnimi czasy mam permanentną dziurę budżetową :D

sobota, 22 października 2011

No to nadrabiamy zaleglości

Chodzą słuchy że blog podupada powoli i że nic się na nim nie dzieje. Chcę rozwiać wasze wątpliwości i powiedzieć że to ... Prawda :D
Nic się nie dzieje, bo nie mam za bardzo o czym pisać, tak to jest jak człowiek na chwilę wyjdzie ze świata wirtualnego i pożyje w świecie realnym.
Niniejszym oświadczam że zostaje w świecie realnym, a do wirtualnego czasem jeszcze wpadnę pozbyć się nadmiaru myśli, pochwalić nowymi gadżetami lub opisać jakiś rowerowy trip, ale nie obiecuje że będę pisał, tak jak to kiedyś bywało, o kapslach z tymbarka, albo teksty typu "mija kolejny nudny dzień na zajęciach"(co wcale nie oznacza że kiedyś nie przyjdzie mi na to ochota :D).

Może na początek zacznę o nowych gadżetach, bo jak wiecie (lub też nie) jestem fanem nowych technologi i ułatwiania sobie życia (lub utrudniania czasem) za pomocą nowinek.
Na pierwszy ogień idzie nowa (bo przedwczoraj kupiona) ładowarka mikroprocesorowa, na początek kupiłem najtańszą jaką znalazłem. Żeby nie żałować kasy którą na nią wydałem.
Do tej pory ładowałem akumulatory za pomocą ładowarek które kiedyś dostałem w zestawie z akumulatorami, były to:
Energizer- miejsce na dwa paluszki AA i/lub dwa AAA, z możliwością ładowania pojedynczego akumulatora
GP- miejsce na cztery ogniwa AA lub cztery AAA, z tym że ładować można cztery na raz, lub po dwa,  bez możliwości ładowania akumulatorków w liczbie nie parzystej.
Żeby naładować latarkę musiałem zaprzęgać dwie ładowarki, które znacząco różniły się parametrami. W Energizerze bateria była już gorąca (bo przypadał na nią cały możliwy prąd ładowania) a w GP baterie były jeszcze daleko w polu pod względem ładowania. Do tego nie wiadomo kiedy tak na prawdę, były naładowane.
Przez to zacząłem szukać jakiejś ładowarki która miała spełniać parę wymagań:
-Możliwość ładowania ogniw w liczbie parzystej i nieparzystej
-Prąd ładowania wystarczający do naładowania akumulatorów w mniej niż 12 godzin
-Wskaźnik naładowania, nie ważne czy gasnąca dioda czy LCD z procentami
-Osobny zasilacz żeby mieć łatwiejszy dostęp do baterii w ładowarce na biurku
-Co najmniej 4 miejsca na akumulatory
-i kompatybilność z akumulatorami AA i AAA

Przeszukując czeluści zaprzyjaźnionego sklepu komputerowego, znalazłem ładowarkę za (jak myślę) dość przyzwoitą kwotę spełniającą wszystkie moje wymagania,

Mało tego, spełnia jeszcze jeden punkt, którego nie opisałem. Jest czarna :D
Po włączeniu wyświetla się numer softu i kreski oznaczające gotowość do ładowania.
Gdy zapakujemy do niej akumulatory wyświetla się ich napięcie a po chwili procent naładowania i napis oznaczający ładowanie.
Ma też funkcję ładowania ogniw nieparzystych.
Oraz funkcję podtrzymywania napięcia po ładowaniu i rozpoznawania wadliwych akumulatorów.

To nawet więcej niż chciałem, ale od przybytku głowa nie boli.
Przez trzy dni naładowałem wszystkie ogniwa jakie miałem w pokoju czyli jakieś 12 Eneloopów i jakieś stare akumulatorki które nie dawały już oznak życia.

Wstępnie ładowarka sprawuje się nieźle. Ładowanie rozładowanego akumulatora z screemera trwało około 3 godzin.

Kolejnym sprzętem o który wzbogaciłem się przy okazji wirtualnych zakupów, była obudowa na dysk 3,5 cala (bo zalegało mi pół tera w szafce :D)
Cena zachęcająca, a mnie nagliła pilna potrzeba przeniesienia danych gdziekolwiek by przekazać laptopa w formie prezentu siostrze.
Obudowa na dysk wraz z zasilaczem, kabelkiem do połączenia, kompletem śrubek (w tym dwie zapasowe) oraz śrubokrętem. Kosztowała mnie mniej niż 20zł.
Obudowa to ładny kawał aluminium pomalowany na czarno, z dwiema zaślepkami bocznymi by zakryć śruby mocujące dysk,
Oraz dwiema zaślepkami na przód i tył, z czego w tej pierwszej znajduje się elektronika odpowiedzialna za komunikację dysku z kompem i zasilanie.
Pierwsze co przykuło moją uwagę to włącznik. Jest tak marnej jakości że lepiej go nie ruszać, na razie ustawiłem go w pozycji włącz i tak już zostanie aż czegoś nie wymyślę. Ale prawdopodobnie go wylutuję i zmostkuję. Tak że będzie na stałe włączony.
Poza tym nie wykryłem żadnych wad no może poza chińskością całej konstrukcji panelu przedniego,

ale z tym można się uporać we własnym zakresie z zerowym nakładem finansowym. Najważniejsze że działa dzięki czemu mogłem zrobić backup wszystkich fotek i nie tylko.
 Kopiowanie ponad 150giga przebiegło bezproblemowo, z prędkością około 22MB/s demon szybkości to to nie jest ale narzekać nie mogę.

Następną nowinka w moim pokoju jest laptop HP,

HP Pavilion dv7, to zacna maszyna, która ma wszystko to czego brakowało mi w samsungu, 4 USB, Firewire, HDMI, Czytnik MMC,SD i XD, Czytnik linii papilarnych, działająca nagrywarka DVD, wbudowany Bluetooth, Dwa dyski twarde, dedykowane "macate" klawisze muzyczne, wbudowany Subwoofer(ek), świetna karta dźwiękowa(bo samsungowa, była porażką całkowitą) i co ważne ekran o dużo większej przekątnej oraz niesamowicie wygodna pełna klawiatura.
Ma niestety jedną znaczącą wadę która mnie irytuje i męczy, na której myśl, jeżą się włosy na głowie, która sprawia że nawet najlepszy komputer, staje się najgorszym badziewiem, jest to najgorsza rzecz jaką widział świat. A mianowicie  jest to (i w tym momencie możecie zamknąć oczy, bo nie odpowiadam za uszczerbek psychiczny spowodowany przeczytaniem tej nazwy) VISTA!!!
Niekompatybilna z niczym i nikim, doskonale zabezpieczona przed ... użytkownikiem, ostrzegająca o każdej pierdółce i żądająca potwierdzenia wszystkiego czego tylko dotkniesz. Zapychająca każda możliwą ilość ramu (a mam go 3 giga), Obciążająca procesor (i to obydwa rdzenie) jak gra na ful detalach.
I będę musiał z nią żyć przez jakiś czas, bo na normalny system na razie mnie nie stać, a XP tu nie wgram bo nie ma do niego sterowników :/

Na koniec bardziej optymistycznie.
Pamiętacie może jak kiedyś pisałem o głośnikach jakich stałem się szczęśliwym posiadaczem ??

Jeśli nie to przypomnę że były to Microlaby Solo6C, z początku brakowało trochę basu i głębi, ale jak się okazało to kwestia czasu, twarde zawieszenie zmiękło nieco, dając większa swobodę membranie i dźwięk nabrał głębi. Nowa dużo lepsza karta dźwiękowa w HP też robi swoje. Co prawda bas ścian nie przewraca, ale jest ładnie podkreślony.
Co do budowy, jak na zupełnie chińską konstrukcję przeznaczoną bardziej na ichniejszy rynek jest super. Spasowanie materiałów jest bardzo dobre, nic się nie rozłazi. nie trzeszczy nawet przy pełnej mocy. Do tego dźwięk z drewnianych skrzynek (tak wiem że to MDF a nie drewno) jest dużo lepszy niż plastikowe pierdzenie z malutkich satelitek w zestawach 2.1 do których się uprzedziłem. Jeżeli 2.1 to tylko takimi głośnikami w formie satelitek :D

Na dziś to tyle, bo co za dużo to nie zdrowo :D A pewnie już odwykliście od czytania takich tekstów :D
Przyznać się w komentarzach kto dotrwał do końca i jeszcze go mózg nie boli :D

piątek, 21 października 2011

Dawno już nic nie pisałem

Ostatnimi czasy na moim blogu panuje cisza. Ale w sumie nie mam weny do opisywania czegokolwiek. Rower zaczął mi służyć jako zwykły środek transportu z punku A do B, a co za tym idzie przestał być przyjemnością a stał bardziej najtańszą możliwą opcją transportu. I nie ma w tym emocji jakie kiedyś mi towarzyszyły przy kręceniu byle gdzie, tylko po to by złapać trochę wiatru we włosy i much w zęby.
Jedynie masy jeszcze trochę mnie motywują do kręcenia, więc o nich nieco napisze.

Pierwszy piątek miesiąca, po raz pierwszy od dawien dawna, był zimny, deszczowy i nieprzyjemny. Na dodatek drogowcy rozkopali jedną z ulic na których to miał się odbyć comiesięczny przejazd Gliwickiej masy krytycznej. W związku z tym stała się rzecz straszna. Gliwicka masa została odwołana! Mimo że masy miało nie być, after był nadal aktualny, ale szczerze mówiąc nie miałem ochoty już się ruszać, bo i poco ?? Co miałbym fotografować ?? z resztą aparatu też nie miałem bo pożyczyłem  i zapomniałem odebrać. Tak wiec nic mnie tego dnia na rower nie ciągnęło.
Dopiero siła perswazji Serafina mnie zmotywowała do kręcenia mimo wszystko.
Po dojeździe na plac Krakowski zastaliśmy grupkę znajomych twarzy, w tym Darka który tego dnia miał za zadanie odprawić wszystkich do domu. Po osiemnastej pojechaliśmy od razu na after który odbył się na Sośnicy. After jak zwykle miły i przyjemny. Bo cóż więcej mogę o afterze napisać ?? Że na naszej miejsówce pod naszą nieobecność odbywają się imprezy, wspomagane przez strzykawki, które potem walają się w resztkach potłuczonego szkła obok ogniska ?
W związku z tym miejscówka przesunęła się nieco i odbyła się bez zakłóceń. Po wszystkim pojechaliśmy w nocnym chłodzie do domów.

Po tygodniu nadszedł czas na kolejną masę. Tym razem masę Zabrzańską, która pod względem papierów, zaświadczeń i tej całej biurokracji, ma jak by trochę łatwiej.
Przy okazji tej masy, swój debiut miał także tandem Piernika, który dane nam było wspólnie z Guśkiem dosiadać. Ja usadowiłem się z tyłu mając za zadanie kręcenie pod górę, trzymanie równowagi i focenie wszystkiego w około z racji na to że kierowała moja druga połowa :D
Start z pod domu przyprawił mnie o mocniejsze bicie serca. O ile samodzielny dojazd do domu, ponad dwumetrowym rowerem był przyjemny, to ruszenie we dwoje przez ruchliwą ulicę bez treningu wyglądało dość niedołężnie. Gdy już złapaliśmy rytm jakoś poszło, ale jazda tandemem, to dość dziwne uczucie, bo trzeba utrzymywać równowagę za dwie osoby.
Do tego niewiele widząc za plecami Pani Kierownik, ciężko wyłapać moment hamowania, szczególnie że z natury hamujemy w innych momentach. Ja przyzwyczajony do mocnych tarczówek, hamuję dość późno. A tu mamy do dyspozycji jeden hamulec typu torpedo, o dosyć malej skuteczności.
Mimo wszystko dojechaliśmy na plac Wolności, bijąc po drodze rekord prędkości, tegoż pojazdu sumą 41km/h z górki.
Na placu Wolności zjawiliśmy się sporo przed czasem, ale na miejscu zastaliśmy już rowerzystów. Rozgościliśmy się i czekaliśmy na start.




Około godziny osiemnastej ruszyliśmy na podbój miasta, tym razem, z Agusią zostaliśmy wydelegowani na początek stawki i uciekliśmy niechcący peletonowi, który dogonił nas dopiero pod koniec podjazdu na Mikulczyckiej.
Potem jechaliśmy już w zwartej grupie, próbując się nie zabić przy ciągłym hamowaniu.


I wszyscy cało i zdrowo (nie licząc kararu) dotarliśmy do miejsca z którego wystartowaliśmy. Następnie musieliśmy odmówić ekipie jadącej na after, bo tandem mógłby nie wytrzymać wybojów na hałdzie. Do tego nie chcąc ryzykować przerodzenia katarów w coś większego, obraliśmy strategiczny odwrót do domu na after przy gorącej herbacie pod ciepłą kołderką i filmem. Na nadchodzący jesienno-zimowy okres, to chyba najlepszy after jaki można zrobić.

To na razie tyle
Pozdro