wtorek, 20 grudnia 2011

Lodowisko

Daleki od rowerowego jest ten post, bo ostatnimi czasy mimo sprzyjającej pogody, nie potrafię się zmotywować do jazdy.No może poza wypadami do szkoły i z powrotem nieco bardziej okrężną drogą.
Dziś dałem się namówić na aktywność fizyczną nieco innego rodzaju. Dokładnie rzecz ujmując Aga wyciągnęła mnie na łyżwy, do których jak dotąd nie potrafiłem się przekonać. O dziwo z Aga ma na tyle mocy motywującej że i łyżwy mi nie straszne.
Po przyjeździe do Gliwic pięknym Elfem, poczłapałem w kierunku Guśkowej Willi, by chwilę później ruszyć razem na autobus w kierunku leśnego kąpieliska. Na miejscu wypożyczyliśmy łyżwy i wykupiliśmy wejściówki (taka przyjemność kosztuje 6zł za parę łyżew i 4 zł wejściówka/ lub 2 zł dla osób uczących się) i wkroczyliśmy na pustą taflę.




 O dziwo w nowych łyżwach made in decathlon, jeździło się całkiem przyjemnie (o ile to co ja tam robię można jazdą nazwać :D)
Jazda trwała około 45 min i w tym czasie zdążyłem odczuć wszystkie kontuzje nóg, jakich doznałem przez ostatnie lata.
Po jeździe wpadłem jeszcze na chwile do Agi i zasiedziałem się aż do ostatniego autobusu. Tak więc przy min 5 czekałem na 32, do Belki. A następnie na placu Teatralnym na tramwaj który miał nadjechać o 23:55. W domu byłem trochę po północy i padłem do łóżka.
Tyle z łyżew, krótko i na temat, ale wpis jest :D
Pozdro

piątek, 9 grudnia 2011

Była GMK no to czas na ZMK

Jak to już zwykle bywa, tydzień po Gliwickiej masie przychodzi pora na Zabrzańską, na której zabraknąć mnie nie mogło. Ale zacznijmy od początku czyli "jak to dzień mi zleciał, zanim na masę pojechałem"

Wstałem rano, za bardzo rano by myśleć o czymkolwiek poza powrotem do łóżka. Jak pomyślałem tak też zrobiłem, bo co ja będę robił o 4:30??
Gdy już dzień rozpoczął się na dobre, zaczęły się telefony, co, gdzie, kiedy i za ile. Po ugadaniu w terminów i rozplanowaniu wszystkiego, co dziś było do zrobienia, pozbyłem się dwóch naprawianych laptopów (będę się musiał przespecjalizować, bo blaszaki sukcesywnie, wypierane są przez notebooki) i zacząłem się umawiać na drugą część dnia.
Jako że moja skleroza poskutkowała tym, że mój aparat wraz z mą ukochaną pojechał do Gliwic, musiałem obmyślić plan jego odzyskania przed masą.
Plan zmieniał się kilkukrotnie, aż w końcu ostateczna wersja brzmiała:
Serafin kończy pracę i jedzie podbijać Gliwice, w tym czasie Agnieszka wraca z zajęć, a ja za jednym zamachem odwożę Serafina domu i odbieram aparat mogąc, się jednocześnie zobaczyć z Agą :D
Tyle teorii w praktyce wyglądało to tak.
Około 14:30 wyjeżdżam z domu i jadę przez centrum, chociaż "jadę" to zbyt wielkie słowo, lepiej by pasowało "dopracowuję technikę extremalnego stania w korku".
Stałem tak i zastanawiałem się nad pewnym fenomenem korków. Jest zielone (widzę z oddali) i wszyscy stoją. Po chwili włącza się czerwone i kolumna pojazdów rusza. I tak aż do samych świateł gdzie wszystko wraca do normy i stoję na czerwonym bo jechać nie wolno, oraz stoję na zielonym bo nie da się ruszyć. Auta stoją w korku na środku skrzyżowania czym skutecznie utrudniają jazdę.
Po treningu cierpliwości, wzbogaconej o poznawanie nowych funkcji radia w samochodzie, ruszyłem dalej na podój Gliwic. O dziwo zaraz za granicą Zabrza, trafia mi się zielona fala, dzięki czemu nadrabiam korko-minuty stracone w Zabrzu i zjawiam się na ulicy "jakichś tam" wałów (nigdy nie potrafię spamiętać czy górne czy dolne) by złapać w biegu Serafina.
Gdy już załoga czerwonej rakiety była kompletna, ruszyliśmy na Uszczyka. Ale do pokonania były jeszcze dwa lewoskręty w godzinach szczytu, co w książkach do nauki jazdy jest opisane w dziale "Rzeczy niewykonalne, legendy i mity"
Po włączeniu się do samochodowego krwiobiegu, tracimy kolejne korko-minuty, rozprawiając z jakiego to biegu można ruszyć. Po przetestowaniu paru możliwości i nadwątleniu sprzęgła, dojeżdżamy w końcu na miejsce.
Szybkie przywitanie i już mam humor do końca dnia (mimo że dzień się jeszcze nie skończył). Odzyskuje aparat z nadzieją że baterie wytrzymają jeszcze masę. Po szybkim pożegnaniu, ruszamy by wykonać kolejny niewykonalny manewr, skręt w lewo, ze stopu na toszecką w pełnym ruchu :D
O dziwo udaje się to (za trzecim podejściem :D) i już raźnie suniemy w stronę zjazdu na DK88.
Na DK-wce jest już w miarę luźno, więc jakoś tak dziwnym trafem wskazówka licznika dobija do 110km/h przy ograniczeniu do 70 i przed lekkim łukiem, podczas deszczu :D
Po przyjeździe do domu szybko przemieniam się z kierowcy w rowerzystę i ruszam na spotkanie z Serafinem i Piernikiem. Dojechałem za szybko ale po chwili  mkniemy już ulicami naszego miasta by stawić się na placu Wolności i czekać na innych rowerowych zapaleńców. W międzyczasie zachwycamy się świątecznym wystrojem centrum.

 Stojąc tak we trójkę snuliśmy pewne obawy czy przypadkiem nie pobijemy zeszłorocznego rekordu frekwencji, który wynosił dokładnie, ośmiu rowerzystów i dwa radiowozy :D
Na szczęście po chwili zaczęli się zjeżdżać ludzie i było nas już osiemnaścioro.
Po wybiciu godziny 18:00 ruszyliśmy całym peletonem na kolejny podbój miasta.




Trasa podczas przejazdu zmieniła się nieznacznie by ominąć korki i przeprowadzić cały przejazd bezpiecznie.
Niestety fotki kończą się w tym momencie bo Eneloopy powiedziały dość i to nie tylko te z aparatu, ale i te z CatEya.
Przejazd zakończył się tradycyjnie na placu Wolności, skąd wystartował. Po stwierdzeniu że after lepiej wychodzi gdy jest ciepło i nie ma się napiętego grafiku na dzień następny, pojechaliśmy do domu, odprowadzając po drodze Daniela. Którego to ostatnimi czasy nie widywaliśmy na rowerze.
Po chwili byłem już w domu i zaczynałem obmyślać złowieszczy plan, napisania notki na bloga tego samego dnia w którym odbyła się masa :D Jak widać mission complete :D
To tyle na dziś
DOBRANOC... :D

piątek, 2 grudnia 2011

Mikołajkowa GMK

W tym roku Mikołaj przyjechał wcześniej niż zwykle. I hojnie obdarzył mnie gumami, kapciami i innymi patentami uszczuplającymi zasoby powietrza w kołach.

Zacznijmy może od początku.
W ramach załatwiania spraw na mieście, zakupiłem za złotych  szesnaście (zdzierstwo) nową dętkę. By mieć pewność że ilość luftu jaki wtłoczę w kolo, nie zmieni się drastycznie w drodze do i z Gliwic. Gdy przyjechałem do domu, czym prędzej zabrałem się za wymianę. Jak się okazało, przy probie odkręcenia zakrętki wentyla, wykręcił się cały wentyl. I to było przyczyną zejścia luftu. Jednak skoro już nie miałem powietrza w kole i nie byłem pewien czy coś w oponie nie siedzi, postanowiłem wymienić dętkę. Nie będę opisywał tego fascynującego zajęcia, bo już to kiedyś zrobiłem i szkoda posta na pisanie takich wywodów drugi raz.
Upewniwszy się 4 razy że w oponie nic nie ma, założyłem  nowiutką Niemiecką dętkę made in china. I napompowałem do odpowiedniego ciśnienia.
Chwilę później umówiłem się z Piernikiem i Serafinem by wyruszyć do Kubusha oraz Ani  i dalej do Gliwic.
Wyjechałem 20 min wcześniej by upewnić się że dobrze się ubrałem, bo wiało dość mocno. No i oczywiście by wyregulować hamulec który przy każdej wymianie dętki muszę regulować, bo koło w zacisku nigdy nie potrafi się ustawić tak samo ja przed wyjęciem.
Dojechałem na miejsce trochę przed czasem, ale po chwili wyjechał Serafin i pojechaliśmy jeszcze załatwić jedną pocztowa sprawę. Gdy wróciliśmy, Piernik właśnie wyjeżdżał. Szybkie przywitanie, i już kulaliśmy na Gliwice.
Po drodze przejeżdżałem przez szkło z rozbitej butelki (co oznacza że weekend się zbliża). Po chwili jednak poczułem że ilość powietrza w przednim kole sukcesywnie maleje. Gdy byliśmy jakieś 300m od Kubushowego lokum, powietrza było tak mało jazda groziła nagłą glebą. Szybkie pompowanie i ruszamy dalej. Kolejne pompowanie na wysokości zajezdni autobusowej aż w końcu na wysokości Brawo w Gliwicach, korzystam z propozycji Serafina i postanawiam zmienić dętkę (bo może to tylko wybrakowana sztuka mi się trafiła) Zdejmuję oponę a Serafin zajmuję się poszukiwaniami dziury w dętce, jak się okazało powietrze schodziło, ale dziury nie stwierdzono. Ja w tym czasie kilkukrotnie sprawdzałem czy nic w oponie nie ma i też nic nie stwierdziłem.
Założyłem szybko nową dętkę i zaczynam pompowanie. W tym momencie rozpadła się teleskopowa pompka z Lidla, którą nie tak dawno Rychu testował w formie pałki teleskopowej celując we mnie. Ciekawe co by się stało gdyby wtedy się rozpadła :D
Po tym jak jeden tłok wyłączyłem z użycia, została mi tylko część odpowiadająca za wolne pompowanie ale do wysokiego ciśnienia, tym to można się dopiero namachać.
Po 5 min koło było gotowe, a my z Serafinem ruszyliśmy na przeciw masie bo było już po 18.
Gdy dojechaliśmy na skrzyżowanie na którym mieliśmy się przyłączyć, stwierdziłem brak luftu w kole. Wkurzony i przebrany już w mikołajową czapkę, przekazałem Serafinowi aparat by obfocił przejazd za mnie.





Pierwszy raz miałem okazję zobaczyć masę z punktu widzenia przechodnia. I muszę przyznać że robi wrażenie.
W czasie gdy masa siała popłoch na ulicach, ja powoli człapałem w SPD'kach na plac Krakowski.
Gdy doszedłem, szybko znalazłem możliwie najjaśniejsze miejsce i zabrałem się za koło. Zdjąłem połowę opony by nie przekręciła się względem obręczy i wyjąłem  dętkę. Napompowałem ją ustnie, bo pompką by to wieki zajęło. Po zlokalizowaniu otworka tak małego że prawie nie widocznego, użyłem łatek samoprzylepnych i naprawiłem uszkodzenie. Następnie przyłożyłem dętkę do opony leżącej na ziemi i znalazłem miejsce w którym prawdopodobnie znajdował się powód ucieczki powietrza. Mimo że wiedziałem dokładnie gdzie szukać, nie było łatwo. Dopiero od zewnątrz znalazłem maleńka drobinę szkła, która miała może 1mm szerokości i nie wiele więcej długości. Po wyjęciu dziada, poskładałem wszystko zusammen do kupy. W tym momencie masa wracała już na plac Krakowski.
Sprawnym już rowerem podjechałem do ekipy i ruszyliśmy na Mikołajkowy after.
Na afterze zostaliśmy uraczeni pysznym bigosem, ciastem i herbatą. W miłej atmosferze przy filmach rowerowych miło upływał nam czas.



Gdy już wszyscy byli najedzeni i zadowoleni, ruszyliśmy na domy, w sporej ekipie odprowadzając wszystkich po drodze. Gdy byliśmy już w składzie, Serafin, Piernik i ja, ruszyliśmy na domy drogą przez ciemne lasy, korzystając z dobrodziejstw nowych technologi w oświetleniu rowerowym, które nie dały nam zginąć w lesie.
Tak minęła mi masa z przygodami :D
Pozdro

czwartek, 1 grudnia 2011

Kapeć

Sezon się kończy, a ja złapałem kapcia. W sumie nawet nie wiem kiedy, i co mi się wbiło. Bo przez mgłę niewiele widziałem. Tyle dobrze że powietrze zeszło jakieś pół kilometra od domu  a nie jeszcze w Gliwicach albo w centrum Zabrza, bo grzebanie przy kole o północy we mgle mało mnie bawi, a tak dojechałem na kapciu do domu. Niby nic wielkiego ale będzie trzeba to załatać, a czas nagli bo jutro masa, a po jutrze do szkoły trzeba pojechać.
Tak więc jutro misja nowa dętka :D
Tak przy okazji robiłem Dexterowi małą sesję we mgle :D


Skromnie, krótko, ale fotki chciałem wrzucić :D