niedziela, 28 sierpnia 2011

Czechy, krásná země

Byłem już w Czechach na rowerze, ale poprzednim razem jakoś dojazd a tym bardziej powrót nie był  szczególnie przyjemny, mimo świetnego towarzystwa :D

Dzień zaczął się od wczesnej pobudki i sprawdzenia jeszcze raz czy wszystko mam. Po czym w okolicach godziny 5:00 założyłem torbę na rower, jeszcze raz sprawdziłem wszystkie mocowania, hamulce po czym spojrzałem na napęd który powoli ma mnie dość i ruszyłem pod Serafinową willę gdzie już czekał Piernik i dojeżdżał Daniel.
Po ostatnich przygotowaniach ruszyliśmy w stronę domu Ani i Kubusha. Po krótkim przywitaniu, pojechaliśmy w stronę miejsca zbiórki.
 Gdzie czekała już Aguś wraz z Darem i Koniem a po chwili dojechali także Gary z Anią. Gdy tylko już się przywitaliśmy. Nadszedł czas by ruszać. Pierwsze kilometry upłynęły nam w bardzo przyjemnej temperaturze.
I tak do pierwszego postoju jakieś 15km od Gliwic
 Od tej pory zaczęło się robić coraz cieplej. Ale niezrażeni tym faktem jechaliśmy dalej, w stronę podjazdów i zjazdów w okolicach Wodzisławia.


 Kolejny postój zanotowaliśmy na stacji benzynowej, gdzie do tankowaliśmy izotoniki i inne wspomagacze.
 Po kolejnych kilometrach w już dość wysokiej temperaturze, zawitaliśmy na kolejny postój, tym razem dłuższy, i połączony z uzupełnianiem kalorii. A jak wiadomo najwięcej kalorii mają fast foody :D
 Po wizycie w Macu, ruszyliśmy dalej a ja zacząłem sprawdzać czy w peletonie też można złapać tunel aerodynamiczny. Owszem da się :D A gdy się odpowiednio ułożyć można przejechać spore dystanse zupełnie bez kręcenia :D
Po drodze po postoju i zjeździe z paskudnego krawężnika, usłyszałem huk i zgrzyt a następnie zacząłem słyszeć jak coś ociera o oponę na dziurach. Trochę się tym zmartwiłem, bo zachodziła obawa że bagażnik nie wytrzymał 6 kg ładunku.
Na kolejnym postoju sprawdziłem sytuację, jak się okazało bagażnik faktycznie zjechał na sam dół sztycy i był luźny. W tym momencie pomyślałem, "no pięknie pewnie ścięło gwint i mam pojechane".
Gdy odkręciłem szybko zamykacz. Zacząłem się pytać czy ktoś nie ma przypadkiem nakrętki dziesiątki pod ręką w razie czego. Oczywiście Aguś pomyślała o wszystkim i przewidziała tą okoliczność :D
Na szczęście po oględzinach zauważyłem że gwinty są całe, a powodem obsunięcia jest kawałek plastikowej podkładki pod szybko zamykaczem. Pod wpływem paru dziur i krawężnika, podkładka po prostu pękła a bagażnik dostał na tyle luzu że zjechał z podkładek.
Po skręceniu bagażnika do oporu, kontynuowałem jadę. Szczerze powiedziawszy bardziej bym się spodziewał złamania sztycy niż tego że plastikową podkładkę szlak trafi ale jak widać różne cuda się dzieją.
 Dalsza jazda przebiegła bez dodatkowych atrakcji.
 Jak ostatnio meldując się na pierwszej stacji w Czechach, korzystamy z dobrodziejstw darmowej zimnej wody prosto z czeskiego kranu :D
Ruszamy i jedziemy w ponad trzydziestostopniowym upale, zaliczając coraz więcej postojów

 Po kilkunastu podjazdach w upale opadamy z sił,


 Jednak nie daliśmy się, i ruszyliśmy dalej mając przed sobą jeszcze ostatni 2,5km podjazd serpentynami przez las.
Ostatni postój by złapać oddech i jedziemy w górę. Przełożenie 1:3  i tak prawie całą drogę. Po drodze motywowałem Agusię do kręcenia (jednocześnie sam już jechałem na ostatnich siłach) przez chwilę włączyłem nawet tajemniczy bieg 1:1 i mozolnie toczyłem się 5 na godzinę pod górę. Ale daliśmy radę i  dojechaliśmy z Guśkiem bez zsiadania na samą górę gdzie czekał upragniony odpoczynek i basen :D


Gdy już wszyscy schłodziliśmy się i odzyskaliśmy siły, nadszedł czas na kolację.  A następnie tradycyjne afterowe ognicho.
 Na zakończenie dnia oglądaliśmy także pokaz fajerwerków na naszą cześć.
Gdy już zrobiło się późno poszliśmy do pokojów, wypocząć przed następnym dniem, który miał dla odmiany obfitować w zjazdy. W nocy w okolicach 23:00 przyszła burza która trwała na tyle długo że z rana powietrze  było niesamowicie rześkie i przyjemnie zimne.
Około 8:30 śniadanie,
 I żegnamy Kubusha wraz Anią, którzy obierają drogę kolejową, by nie sprawiać dodatkowego bólu zmęczonym kolanom.
 Chwilę później zaczęło się pozowanie do "Sweet Fooci"  z cyklu, "takie tam w górach"


 Gdy już mieliśmy dowody na pobyt w górach,  ruszyliśmy w dół. I to była jedna z najprzyjemniejszych części całego wypadu :D Kręta serpentyna i bez kręcenia na sam dół, na jednej prostej prędkość poszła trochę ponad 60 co nawet jak dla mnie było zaskoczeniem, bo liczyłem że w tych warunkach więcej niż 50 będzie samobójstwem.
A jednak w zakręcie około 40 puszczam hamulce, układam się do zjazdu i jest ponad 60, ostatnie metry przed zakrętem mocniejsze dohamowanie, i dalej na sam dół. Jedno jest pewne, tym razem klocków nie spaliłem bo oszczędnie hamowałem :D
Gdy wszyscy już byli na dole, nadszedł czas na nieplanowany podjazd. Co prawda widok z google maps kusił mnie by podjechać nad pobliski zalew, mówiłem o tym gdy przyjechaliśmy do Czech, ale nie spodziewałem się że po tym co przejechaliśmy dnia poprzedniego, ktoś będzie miał siłę na kolejne stromizny.
Jednak warto było





 Po podjeździe czas na zjazd, i tym razem po raz drugi podczas całej wyprawy udało mi się wyrównać życiowy rekord prędkości z dnia poprzedniego :D Tak więc wiadomo już ile mogę na tym rowerze maksymalnie pojechać :D Oficjalny rekord 71 km/h  chociaż gdyby nie wiatr może mogło być więcej :D
Raczej nie będę już ryzykował bicia kolejnego rekordu, bo przy tej prędkości czułem już wyraźnie luzy na amorze.
Dalsza droga też prawie cały czas z górki, na liczku była optymalna prędkość w granicach 28km/h.
Po drodze postój w albercie by uzupełnić płyny i zapasy na drogę.

 Jednocześnie przetestowałem spdki w roli otwieracza.
 Jak się okazało moje nie są pro. Więc było ciężko Kofole otworzyć, ale wystarczyło się uśmiechnąć do Serafina który udzielił mi swoich SPDków w wersji PRO, i kapsel wyskoczył szybciej niż z pod otwieracza :D
Dalsza droga to swobodna jazda, z wysoką średnią aż do pierwszych podjazdów  i zjazdów, wypracowałem metodę zjazdu więc było mi trochę łatwiej, na podjazdach z rozpędu. Co nie zmienia faktu że i tak podjazdów nie lubię :D



 Jazda mijała bardzo szybko, aż się dziwiłem jak szybko wyjechaliśmy z Czech.

 Niestety wszystko co dobre kończy się za szybko, i po przyjemnym przejeździe przez Czechy, wróciliśmy do Polski gdzie drogi w brew obiegowej opinii, nie są strasznie dziurawe, a wręcz przeciwnie spora część trasy wygląda wręcz wspaniale.
Mieliśmy za to coś gorszego, podjazdy i zjazdy które dały w kość wszystkim a szczególnie Agusi która w drodze powrotnej dostała mocno w kość będąc przy okazji jedyną kobietą w męskim gronie, bo Gary wraz Anią opuścili nas na granicy i pojechali pociągiem.
Daliśmy jednak radę, chociaż miejscami było ciężko i bywały kryzysy mniejsze i większe.
Jednak Serafinowa czekolada i parę litrów izotoników zdziałało cuda i dojechaliśmy do domów cało i zdrowo.
Sam przyjazd do Gliwic to nie wszystko tego dnia, bo jakoś tak po chwili odpoczynku pod willą Agi wróciły mi siły, i miałem ochotę dobić do 300km tego weekendu, tak więc próbowałem się zmęczyć maksymalnie, i pognałem jak opętany przez las w Szałszy, a potem odprowadziwszy Piernika i Serafina pojechałem jeszcze odprowadzić Daniela, ale tylko do ronda, bo siły jak szybko przyszły tak szybko zaczęły mnie opuszczać.
Gdy dotarłem do domu, marzyłem już tylko o gorącym prysznicu i łóżku :D
Tak oto minął mi rowerowy weekend w Czechach, pełen przygód, wspaniałej atmosfery, doskonałego towarzystwa, i ... Svet foci :D
 Pozdro i do następnego razu, czyli w okolicach października :D
PS: Wielkie dzięki dla fotografów: Piernika, Serafina, Daniela, Kubusha, Garego i Ani :D bo inaczej nie miałbym żadnej fotki z sobą w roli głównej :D

wtorek, 23 sierpnia 2011

Przymierzyć sakwy

Dzisiejszy trip polegał jedynie na przetestowaniu nowych Serafinowych sakw. Gdy słońce powoli chyliło się ku zachodowi, podjechałem pod willę Serafina. Gdy tam dotarłem, udało mi się jeszcze przymierzyć sakwy i sprawdzić czy da się je założyć na mój bagażnik.
Jak widać pasują i to całkiem nieźle. Wystarczyłoby tylko zamocować drut, od bagażnika do piasty po obydwu stronach i można by było śmigać :D Jednocześnie przemontowałem nową pompkę z Lidla pod koszyk z bidonu.



A sakwy w międzyczasie wylądowały na rowerze Serafina i od razu sprawdziliśmy ich pojemność :D
Moja torba tylko wpadła do środka i pewnie jeszcze ze dwie by się zmieściły do jednej kieszeni.
Gdy wszystko było już zamontowane i napatrzyliśmy się jak to wszystko ładnie wygląda, postanowiliśmy pojechać na Czechowice. Jednocześnie zastanawiając się ile cudów można zmieścić do tych toreb.
Nie wiem jak Serafinowi, ale mi torby bardzo przypadły do gustu. Bo takiego tunelu aerodynamicznego już dawno przed sobą nie miałem :P
Chwilę poszlajaliśmy się po Czechowicach i postanowiliśmy pojechać do centrum, odwiedzić  Agnieszkę w pracy. Po drodze zaliczyłem jeszcze test nowej pompki z Lidla.
 Potem już tylko rozpędzić się i okrążając rynek, podjechaliśmy pod Mexiko.
 Gdzie posiedzieliśmy robiąc sztuczny tłum i reklamę przy okazji :D
Gdy zaczęło się coraz bardziej ściemniać, zaczęliśmy się żegnać i ruszyliśmy na domy.
Tak oto minął mi wtorek.
Pozdro

sobota, 20 sierpnia 2011

Rozgrzewka przed Czechami

Rodzinka od dłuższego czasu straszyła mnie tym, że chce pomalować dom na jakiś fajny kolor. Więc już wiedziałem że będę miał co najmniej dwa dni z życia wycięte. Z znajomym fachowcem, zabraliśmy się za robotę. Nie ma to jak cały dzień na bujającym się rusztowaniu, pod nieizolowanymi kablami (bo do mnie jeszcze taka nowinka, jak kable podziemne, nie dotarła), albo w bliskim sąsiedztwie gniazda, przyjaźnie nastawionych, ciekawskich os. Gdyby tego było mało, cały czas chodził mi po głowie telefon od Agi, w sprawie rowerowego wypadu na Czechowice, na który bardzo chciałem się wybrać. Jak tu się skupić na malowaniu, gdy takie atrakcje przechodzą koło nosa ??
Na dodatek wczoraj, wszystkie znaki na necie i w radiu, mówiły o nadejściu strasznej nawałnicy i silnych wiatrów połączonych z intensywnymi opadami. Gdy zaczęło wiać na tyle mocno że rusztowanie zaczynało się chwiać bardziej niż zwykle, a niebo zaszło chmurami. Powzięliśmy strategiczny odwrót i rozebraliśmy rusztowania.
Nieco popołudniu znajomy poszedł do domu i zaczęło się nieco przejaśniać. Wykorzystałem okazję i dziurę w chmurach, malując wszystko co miałem w zasięgu ręki do wysokości drabiny (bo samodzielne budowanie rusztowania trwa za długo)
Gdy farba w miarę przeschła znów zaczęło wiać, i tym razem lunęło aż miło.
Dziś z rana znów malowanie, ale wczoraj zrobiłem na tyle dużo, że wystarczyło dokończyć i o 13:00 ogólną robotę mogłem uznać za ukończoną. Z racji chwili czasu, jeszcze zdążyliśmy zasmołować wysuszoną papę na dobudówce.
Po chwili ojciec powiedział mi, żebym narysował linie i założył taśmę, by mógł zająć się malowaniem brązowego pasa na dole ściany.  Po dłuższej chwili i tak malowanie spadło na mnie. Ale przynajmniej nie musiałem malować drobiazgów farbą olejną. Bo tym się ojciec zajął. I tak czekają mnie wykończenia w oknach ale to może na poniedziałek.
Gdy byłem w połowie malowania dostałem telefon od Serafina, z propozycją rowerowania. Po dłuższym namyśle i przeliczeniu pędzlo-farbo-godzin, wyliczyłem że wyrobię się na 15:00. Gdy tylko skończyłem malowanie, szybki prysznic (o ile farbę i smołę da się zmyć szybko) i co do minuty udało mi się wyrobić na ustaloną godzinę.

Wypad wiódł mikulczycko-rokitnickimi ścieżkami rowerowymi (swoją drogą trzeba będzie poszczególnym odcinkom nadać jakieś chwytliwe nazwy, by było wiadomo o którą ścieżkę chodzi). Następnie czerwony szlak na którym zrobiliśmy w końcu jakieś zdjęcia szybu Jan, który zazwyczaj mijamy by nie stresować tamtejszego psa(bo jak wiadomo pies ma napęd na cztery łapy i w terenie nie mamy z nim szans :P)


Po przeskoczeniu autostrady, jedziemy kawałek niebieskim szlakiem aż do zajazdu Pod Dębem (który mi się osobiście bardzo podoba)
Następnie wbijamy się na szlak żółty, wiodący wzdłuż torów kolejki wąskotorowej, która w tym roku nie ma lekko. Szkody górnicze nie tylko uszkodziły budynki, ale także powykrzywiały tory, na dodatek z powodu budowy autostrady ruch kolejki został wstrzymany. Na domiar złego, tory są rozkradane przez cholernych złomiarzy.
Po chwili gdy ponarzekaliśmy na polskie realia, dojechaliśmy w końcu na DSD, gdzie zatrzymaliśmy się na chwilę rozkoszując się piękną pogodą.



 Po  szybkim i bardzo terenowym przejeździe przez dolomity, pojechaliśmy do parku w Reptach. Gdzie chwilę pojeździliśmy, odwiedzając przy okazji szyby odwadniające "Sylwester" i "Ewa" oraz Masztalernię

Gdy już wyjechaliśmy z parku wjechaliśmy  na bardziej ruchliwą drogę.
Po chwili zauważyliśmy tablicę/drogowskaz do pałacyku w Rybnej. Jest tablica więc musi być gdzieś nie daleko (pomyśleliśmy naiwnie). Pojechaliśmy więc i już po kilometrze zaczęliśmy się zastanawiać jadąc przez  Laryszów gdzie jest ten pałac. Przecież to logiczne że Pałac w Rybnej musi znajdować się w Laryszowie ... Prawda ??
Jechaliśmy dość długo, aż w pewnym momencie już mieliśmy zapytać tubylca gdzie jest ten pałac, gdy wypatrzyłem podejrzany zakręt (jak widzę podejrzane zakręty to najczęściej coś ciekawego się za nimi znajduje). Zaproponowałem więc Serafinowi by jeszcze podjechać kawałek i zobaczyć co jest za zakrętem,  tak zaglądamy a tu z za krzaka wyskakuje na nas ... pałac :P
 Uznaliśmy jednogłośnie że nic ciekawego. Bo pewnie ludzie tam siedzący, miesięcznie wydają więcej na rzecz podatków, niż ja i Serafin mamy dochodów rocznych  :D
Po wypatrzeniu mapy narysowanej niby to poprawnie,

zaczęliśmy jechać  gdzieś w stronę kolejnej atrakcji.
Mimo że wiatr, wiejąc w ryj, wskazywał że jedziemy dobrze (a sadząc po jego sile to nawet bardzo, bardzo, bardzo dobrze). Pojechaliśmy ... źle. Jedyny plus tej trasy to gładziutki asfalt.
Po drodze przejechaliśmy przez różne wsie, zaliczając postój na ciepłego tymbarka i zmrożoną tabliczkę czekolady, by uzupełnić kalorie. Po tym posiłku w jakże dziwnej kombinacji. Pojechaliśmy dalej by zanotować kolejny postój na wzniesieniu w Księżym Lesie, rozkoszując się widokami i widocznością jak mało kiedy.

 Mając lepszy sprzęt, pewnie można by było pooglądać sobie Beskidy, bo teraz jedynie widać cień na horyzoncie.
Gdy już nacieszyliśmy oko widokami, pojechaliśmy dalej w stronę Pyskowic, a następnie na Czechowice by odpocząć bo prawie 90 kilometrach,  plus wcześniejsze skanie jak małpa po rusztowaniu, z wielką szczotą w dłoni, dało się odczuć w postaci bólu wszystkiego.
Tak więc pierwszy raz w tym roku miałem okazję popływać, a temperatura wody jak najbardziej temu sprzyjała, bo nawet ja, czyli bardzo ciepłolubne stworzenie, nie zmarzłem :D

Niestety dzień chylił się ku końcowi i czas najwyższy by wracać. Tak więc w promieniach zachodzącego słońca zaczęliśmy powrót.

 Nie ujechaliśmy daleko i znaleźliśmy takie cudo.

 Świeżo odremontowany mostek z zakazami chodzenia, przechodzenia, deptania, skakania i ogólnym zakazem wstępu, zobrazowanym na wszelkie możliwe sposoby, łącznie z dwoma fosami nie do przejścia :D
Jako że nie szliśmy, a jechaliśmy, mimo zakazów przejechaliśmy przez naszpikowane ostrym gruzem fosy i rozkoszowaliśmy się jazdą po nowym przybytku.
Droga powrotna minęła nam spokojnie przez Świętoszowice i Zabrzański szlak. Parę kilometrów przed domem, dostałem jeszcze wiadomość od Agi, z pytaniem czy wybiorę się na nockę przed wierzą w Gliwicach. Mimo szczerych chęci, po dojechaniu do domu ledwie się ruszałem, a mokre spodenki i buty tylko mnie dobiły.
Tak minęła mi sobota.
Pozdro