Rodzinka od dłuższego czasu straszyła mnie tym, że chce pomalować dom na jakiś fajny kolor. Więc już wiedziałem że będę miał co najmniej dwa dni z życia wycięte. Z znajomym fachowcem, zabraliśmy się za robotę. Nie ma to jak cały dzień na bujającym się rusztowaniu, pod nieizolowanymi kablami (bo do mnie jeszcze taka nowinka, jak kable podziemne, nie dotarła), albo w bliskim sąsiedztwie gniazda, przyjaźnie nastawionych, ciekawskich os. Gdyby tego było mało, cały czas chodził mi po głowie telefon od Agi, w sprawie rowerowego wypadu na Czechowice, na który bardzo chciałem się wybrać. Jak tu się skupić na malowaniu, gdy takie atrakcje przechodzą koło nosa ??
Na dodatek wczoraj, wszystkie znaki na necie i w radiu, mówiły o nadejściu strasznej nawałnicy i silnych wiatrów połączonych z intensywnymi opadami. Gdy zaczęło wiać na tyle mocno że rusztowanie zaczynało się chwiać bardziej niż zwykle, a niebo zaszło chmurami. Powzięliśmy strategiczny odwrót i rozebraliśmy rusztowania.
Nieco popołudniu znajomy poszedł do domu i zaczęło się nieco przejaśniać. Wykorzystałem okazję i dziurę w chmurach, malując wszystko co miałem w zasięgu ręki do wysokości drabiny (bo samodzielne budowanie rusztowania trwa za długo)
Gdy farba w miarę przeschła znów zaczęło wiać, i tym razem lunęło aż miło.
Dziś z rana znów malowanie, ale wczoraj zrobiłem na tyle dużo, że wystarczyło dokończyć i o 13:00 ogólną robotę mogłem uznać za ukończoną. Z racji chwili czasu, jeszcze zdążyliśmy zasmołować wysuszoną papę na dobudówce.
Po chwili ojciec powiedział mi, żebym narysował linie i założył taśmę, by mógł zająć się malowaniem brązowego pasa na dole ściany. Po dłuższej chwili i tak malowanie spadło na mnie. Ale przynajmniej nie musiałem malować drobiazgów farbą olejną. Bo tym się ojciec zajął. I tak czekają mnie wykończenia w oknach ale to może na poniedziałek.
Gdy byłem w połowie malowania dostałem telefon od Serafina, z propozycją rowerowania. Po dłuższym namyśle i przeliczeniu pędzlo-farbo-godzin, wyliczyłem że wyrobię się na 15:00. Gdy tylko skończyłem malowanie, szybki prysznic (o ile farbę i smołę da się zmyć szybko) i co do minuty udało mi się wyrobić na ustaloną godzinę.
Wypad wiódł mikulczycko-rokitnickimi ścieżkami rowerowymi (swoją drogą trzeba będzie poszczególnym odcinkom nadać jakieś chwytliwe nazwy, by było wiadomo o którą ścieżkę chodzi). Następnie czerwony szlak na którym zrobiliśmy w końcu jakieś zdjęcia szybu Jan, który zazwyczaj mijamy by nie stresować tamtejszego psa(bo jak wiadomo pies ma napęd na cztery łapy i w terenie nie mamy z nim szans :P)
Po przeskoczeniu autostrady, jedziemy kawałek niebieskim szlakiem aż do zajazdu Pod Dębem (który mi się osobiście bardzo podoba)
Następnie wbijamy się na szlak żółty, wiodący wzdłuż torów kolejki wąskotorowej, która w tym roku nie ma lekko. Szkody górnicze nie tylko uszkodziły budynki, ale także powykrzywiały tory, na dodatek z powodu budowy autostrady ruch kolejki został wstrzymany. Na domiar złego, tory są rozkradane przez cholernych złomiarzy.
Po chwili gdy ponarzekaliśmy na polskie realia, dojechaliśmy w końcu na DSD, gdzie zatrzymaliśmy się na chwilę rozkoszując się piękną pogodą.
Po szybkim i bardzo terenowym przejeździe przez dolomity, pojechaliśmy do parku w Reptach. Gdzie chwilę pojeździliśmy, odwiedzając przy okazji szyby odwadniające "Sylwester" i "Ewa" oraz Masztalernię
Gdy już wyjechaliśmy z parku wjechaliśmy na bardziej ruchliwą drogę.
Po chwili zauważyliśmy tablicę/drogowskaz do pałacyku w Rybnej. Jest tablica więc musi być gdzieś nie daleko (pomyśleliśmy naiwnie). Pojechaliśmy więc i już po kilometrze zaczęliśmy się zastanawiać jadąc przez Laryszów gdzie jest ten pałac. Przecież to logiczne że Pałac w Rybnej musi znajdować się w Laryszowie ... Prawda ??
Jechaliśmy dość długo, aż w pewnym momencie już mieliśmy zapytać tubylca gdzie jest ten pałac, gdy wypatrzyłem podejrzany zakręt (jak widzę podejrzane zakręty to najczęściej coś ciekawego się za nimi znajduje). Zaproponowałem więc Serafinowi by jeszcze podjechać kawałek i zobaczyć co jest za zakrętem, tak zaglądamy a tu z za krzaka wyskakuje na nas ... pałac :P
Uznaliśmy jednogłośnie że nic ciekawego. Bo pewnie ludzie tam siedzący, miesięcznie wydają więcej na rzecz podatków, niż ja i Serafin mamy dochodów rocznych :D
Po wypatrzeniu mapy narysowanej niby to poprawnie,
zaczęliśmy jechać gdzieś w stronę kolejnej atrakcji.
Mimo że wiatr, wiejąc w ryj, wskazywał że jedziemy dobrze (a sadząc po jego sile to nawet bardzo, bardzo, bardzo dobrze). Pojechaliśmy ... źle. Jedyny plus tej trasy to gładziutki asfalt.
Po drodze przejechaliśmy przez różne wsie, zaliczając postój na ciepłego tymbarka i zmrożoną tabliczkę czekolady, by uzupełnić kalorie. Po tym posiłku w jakże dziwnej kombinacji. Pojechaliśmy dalej by zanotować kolejny postój na wzniesieniu w Księżym Lesie, rozkoszując się widokami i widocznością jak mało kiedy.
Mając lepszy sprzęt, pewnie można by było pooglądać sobie Beskidy, bo teraz jedynie widać cień na horyzoncie.
Gdy już nacieszyliśmy oko widokami, pojechaliśmy dalej w stronę Pyskowic, a następnie na Czechowice by odpocząć bo prawie 90 kilometrach, plus wcześniejsze skanie jak małpa po rusztowaniu, z wielką szczotą w dłoni, dało się odczuć w postaci bólu wszystkiego.
Tak więc pierwszy raz w tym roku miałem okazję popływać, a temperatura wody jak najbardziej temu sprzyjała, bo nawet ja, czyli bardzo ciepłolubne stworzenie, nie zmarzłem :D
Niestety dzień chylił się ku końcowi i czas najwyższy by wracać. Tak więc w promieniach zachodzącego słońca zaczęliśmy powrót.
Nie ujechaliśmy daleko i znaleźliśmy takie cudo.
Świeżo odremontowany mostek z zakazami chodzenia, przechodzenia, deptania, skakania i ogólnym zakazem wstępu, zobrazowanym na wszelkie możliwe sposoby, łącznie z dwoma fosami nie do przejścia :D
Jako że nie szliśmy, a jechaliśmy, mimo zakazów przejechaliśmy przez naszpikowane ostrym gruzem fosy i rozkoszowaliśmy się jazdą po nowym przybytku.
Droga powrotna minęła nam spokojnie przez Świętoszowice i Zabrzański szlak. Parę kilometrów przed domem, dostałem jeszcze wiadomość od Agi, z pytaniem czy wybiorę się na nockę przed wierzą w Gliwicach. Mimo szczerych chęci, po dojechaniu do domu ledwie się ruszałem, a mokre spodenki i buty tylko mnie dobiły.
Tak minęła mi sobota.
Pozdro
Wychodzi na to, że ze mnie jedna wielka kusicielka - Może przez to że moje drugie imię to Ewa,phi:P
OdpowiedzUsuńNo Ewa kusiła jabłkiem :D Nie chce nic mówić, ale w Częstochowie mnie jabłkiem kusiłaś :D Oczywiście na jabłko też się dałem skusić :P
OdpowiedzUsuń...i ja mam uwierzyć że ty niby jesteś uparty?! ;>
OdpowiedzUsuńPrzy Tobie jakoś mi przechodzi :P
OdpowiedzUsuńWidzę, że atrakcji i ładnych widoczków nie brakowało :) Urzekła mnie idea tego "mostka z zakazami chodzenia, przechodzenia, deptania, skakania i ogólnym zakazem wstępu" ;)
OdpowiedzUsuń