niedziela, 29 maja 2011

Góra św. Anny, 150 km jazdy w doborowym towarzystwie

Dzisiejszy dzień rozpocząłem wyjątkowo wcześnie, jak na dzień rowerowy, bo już w okolicach 5 byłem na nogach, by najeść się przed wycieczką, zażyć jakieś witaminy, żeby wystarczyło mi energii na jak najdłużej. Do plecaka spakowałem parę rzeczy, które mogły mi się przydać po drodze, czyli jakieś mały bandaż plus woda utleniona (darowałem sobie opatrunek w sprayu, bo musiałbym kogoś na prawdę nie lubić, żeby go tym opatrywać, a sam masochistą też nie jestem :D ), zapasowa dętka, 1,5l wody, pasek który dostałem kiedyś na lotnisku, który ma uniwersalne zastosowanie, coś przeciwdeszczowego, kamizelkę ZMK, i oczywiście prowiant na drogę. Dzień wcześniej doposażyłem także torebkę podsiodłową i uzupełniłem zapas "zipów" dodałem taśmę izolacyjną, dorzuciłem komplet imbusów, stalowe łyżki do opon i jeszcze coś ale nie pamiętam co. Reszta to już standard, czyli łatki samoprzylepne i scyzoryk z kompletem bitów. Dzień wcześniej przygotowałem także rower do dalszej wyprawy. Czyli podkręciłem hamulce i dopompowałem koła do oporu, bo nie miałem w planach terenu, a twarde opony stawiają jeszcze mniejszy opór na asfalcie. Podkręciłem także przerzutki by nie terkotały bez przyczyny.
Po wyjściu z domu postanowiłem nie brać plecaka na plecy, bo takie bydle na plecach nie jest ani wygodne, ani przyjemne dla oka, do tego krępuje ruchy i niepotrzebnie się człowiek poci.
Zmieniłem więc plecak w torbę na bagażnik. Paski w plecaku służące do jego zmniejszania, świetnie pasowały do bagażnika, więc nimi przypiąłem go do niego.
Jednocześnie rower z wyglądu zaczął przypominać prawdziwą wyprawókę :P
 Obawiałem się jedynie czy sztyca wytrzyma, ale jak się okazało wytrzymała bez problemu.
Po chwili byłem gotów na wyjechać na miejsce spotkania, czyli plac przed ZS10. Jako że przed szóstą nie ma prawie żadnego ruchu, skorzystałem z okazji i pojeździłem chwilę po Chopina by sprawdzić czy to obciążenie dodatkowe zmienia coś podczas jazdy, oprócz wiadomych oporów. Jak się okazuje taki dodatkowy balast z tyłu świetnie wpływa na prowadzenie, rower lepiej hamuje i lepiej trzyma w zakrętach bo środek ciężkości się obniża.
Zatrzymałem się jeszcze na chwilę przed barierkami by trochę się porozciągać, bo jakoś lepiej się kręci po małej rozgrzewce.
Po chwili nadjechał Daniel, a następnie Serafin. Chwila przywitania i pojechaliśmy na umówione spotkanie do Kubusha, gdzie dojechała jeszcze Beata z braćmi.
 Po chwili rozmowy wyruszyliśmy w stronę Gliwic gdzie byliśmy umówieni na godzinę 7:00.
Droga puściutka, szeroka i ... mokra, jazda byłą przyjemnością, korzystając z tego że nowe przepisy pozwalają nam na jazdę w parach, mogliśmy gadać ile wlezie, zachowując atmosferę jak z masy, jednocześnie zajmując cały pas ruchu, ale skoro i tak był drugi obok, więc nawet jak ktoś jechał to nie miał problemu z wyprzedzeniem peletonu.


 Jechaliśmy tak aż pod operetkę w Gliwicach gdzie byliśmy umówieni z resztą ekipy.
Po tym jak już wszyscy się zebrali i przywitali, ruszyliśmy w drogę,




Skrzyżowanie po środku lasu i pierwszy postój, w celu ustalenia dalszej drogi, skoro i tak nie było ruchu to rozstawiliśmy się na środku skrzyżowania. Po chwili jednak padła decyzja "jedziemy prosto" i tak jechaliśmy kolejnych paręnaście kilometrów. Gdy ruch na drodze krajowej ruch się wzmagał i auta zaczęły się pojawiać częściej niż raz na 10km, oraz pojawiły się stworzenia zwane "Tirus-mordercus", zjechaliśmy z tej drogi i pojechaliśmy boczna drogą przez las. Droga przyjemna z prędkością średnio od 25 do 30 na godzinę, aż do momentu w którym na hasło złapałem gumę, musieliśmy zrobić kolejny tego dnia postój.








Po tym dłuższym postoju ruszyliśmy już bezproblemowo dalej, przez lasy, pola, miasta i miasteczka.



By zanotować kolejny postój, tym razem zatrzymaliśmy się pod sklepem sieci "ropucha" by znabyć jakiś dodatkowy prowiant i pomyśleć jak jechać dalej.


 Kawałek dalej kolejny postój by znabyty prowiant zjeść, i przy okazji usiąść na chwilę.
Potem już równym asfaltem w stronę dzisiejszego celu, który był już widoczny w oddali.



Kolejny postój zaliczyliśmy w leśnicy, i obgadaliśmy sprawy wagi obiadowej, czyli "jedziemy do biedronki teraz, czy później", po szybkiej decyzji "że później", pojechaliśmy dalej na największy dzisiaj podjazd, zaczynający się właśnie w miejscu w którym staliśmy, i liczący jak dobrze liczę około 3,5 km przy czym ostatni kilometr jest najgorszy. Ruszyłem z mocnym postanowieniem że dojadę bez prowadzenia roweru, i udało się, zatrzymałem się tylko na prę sekund by zrobić zdjęcie panoramy. Następnie ostatni podjazd na którym mało płuc nie wyplułem. Udało mi się jeszcze w "geście triumfu" podnieść ręce, gdy prędkość roweru była już bliska zeru, po czym doszedłem do wniosku "że po takiej drodze krzyżowej to przynajmniej połowa grzechów powinna mi być wybaczona :D"

Tak czy owak Górę św Anny uważam za zdobytą.



I oczywiście fociłem innych jak się męczą :D
Gdy złapaliśmy oddech, pojechaliśmy zwiedzać.













Po chwili jechaliśmy dalej, a właściwie to szliśmy schodami do góry, z rowerami na plecach, przez co chyba powinna mi być odpuszczona druga połowa grzechów :P
Drugi raz tego dnia zdobyty szczyt :D
Po wjechaniu na wszystkie możliwe podjazdy, przyszła kolej na coś przyjemniejszego, czyli zjazd, kręta droga z góry, na dół na której prędkość nie rzadko przekraczała 55km/h i dohamowania do 40 km/h by wejść w zakręt, i znów przyśpieszyć na kawałku prostej, niestety przede mną jechał jakiś gościu samochodem. Nie dość że nie dawał się wyprzedzić, jadąc środkiem to jeszcze niepotrzebnie mnie spowalniał przez co licznik ostatecznie pokazał 58.54 km/h a mógł pokazywać ponad 60 ehh no nic może kiedyś się to powtórzy.
O ile ja miałem radochę z tego zjazdu, to moje klocki hamulcowe nie były zachwycone premią górską. Dobrze że klocki są w miarę świeże bo na jednym zjeździe poszła mi chyba 1/3 okładzin.
Po emocjonującym zjeździe, pojechaliśmy wykupić z pobliskiej Biedronki, cały zapas kiełbasy "Zajebistej"
a do tego izotoniki i pepsi o smaku płynu do mycia okien :D
Potem tylko wyszukać miejscówkę i rozpalić ognisko.
Chwila poszukiwać i w Januszkowicach, koło stawu rozłożyliśmy się przy ogniu.




Oczywiście jak zwykle gdziekolwiek byśmy nie byli korzystaliśmy, z dobrodziejstw internetu :D Co tam las, co tam woda, co tam ognicho i kiełbasa "zajebista". Internet jest najważniejszy, bo nie ma to jak posłuchać muzy i obejrzeć Youtuba na łonie natury :D
Po tym jak się najedliśmy przyszła pora na powrót,

Który prawie w całości prowadził drogą 409 i obfitował w liczne auta i tiry, co nie należało do najprzyjemniejszych, dodatkowo zmęczenie dawało się we znaki co skutkowało bardzo częstymi postojami.


Jak widać kawa na jednym z postojów po drodze, była niezdatna do picia :D Chociaż "kawa" to zapewne zamienna nazwa, dla zagotowanej w kałuży, ziemi, odcedzonej przez starą dziurawą skarpetę dla nadania koloru i aromatu :D Przynajmniej tyle można wyczytać z miny Kuby :D
Na myśl że jeszcze przed nami jakieś 30 km, na naszych twarzach malowała się lekka dezaprobata :D
Ale dojechaliśmy cali w jednym kawałku o godzinie 18:00 na plac Krakowski w Gliwicach.


Wykończeni ale szczęśliwi.
Pożegnaliśmy się i zaczęliśmy powrót do domu.
Cała podróż liczyła sobie 150 km. I zajęła po 3 godziny w każdą stronę, średnia prędkość przelotowa to około 25km/h.
To był dłuuuuugi dzień, ale na prawdę było super.
Pozdo