poniedziałek, 4 lipca 2011

Czechy uważam za zdobyte :D

Do tego wyjazdu przygotowywałem się od dwóch tygodni, psychicznie i sprzętowo. To na Czechy właśnie  smarowałem amortyzator i doposażałem się w niezbędny sprzęt. Do dnia wyjazdu rower ustawiłem jak szwajcarski zegarek (zegarek po przejściach :P), jedyne o czym zapomniałem to pedały które przypominały mi o sobie przez ponad 100km piszczeniem uszczelki.
Ale zacznijmy od początku.

Jest sobota,bardzo wcześnie, bardzo rano i dzwoni budzik. To znak że trzeba się powoli pakować i zbierać do wyjazdu.
Na 5:45 byłem umówiony pod szkołą z Danielem, zapakowałem więc wszystko do nowej torby na bagażniku, przerobiłem bochenek chleba na paszę, która miałem zamiar wsunąć po drodze. Bidony wypełniłem izotonikami marki biedronka które znabyłem za okazyjną cenę 8zł za sześciopak. Zrobiłem małą rozgrzewkę na podwórku by się rozgrzać i rozciągnąć, przed pierwszym w życiu wypadem na rowerze za granice i to od razu w góry. Jeszcze ostatnie zdjęcie przed wyjazdem, ostatnie sprawdzenie czy wszystko chodzi jak należy.

Rower przytył o ponad 10 kilo. Ja schudłem ze dwa kilo podczas biegania po sklepach w poszukiwaniu potrzebnego ekwipunku.
Na kilka minut przed umówionym spotkaniem, wyjechałem z domu i po parunastu sekundach byłem na miejscu gdzie czekał już Daniel. Krótkie przywitanie i ruszamy w drogę, zabierając po drodze Beatę którą którą potraktowałem bezlitośnie, dzień wcześniej, moim darem przekonywania :D
Razem w trzyosobowym składzie ruszyliśmy na umówione miejsce w Gliwicach, a było to na Rybnickiej koło jakiegoś marketu. Jazda mija nam spokojnie acz mokro, bo od rana z nieba spadały bezlitosne krople. Mimo że nie było ulewy, to i tak nie było to przyjemne. Na szczęście na miejscu nie padało, wręcz przeciwnie, na przekór wszelkim prognozom przebijało się słońce. Jak zwykle przywitaliśmy się z zgromadzoną na miejscu, rowerową bracią.
Po czym ruszyliśmy w drogę. O której słyszałem wiele i to nie o przyjemnych zjazdach a wręcz przeciwnie, o paskudnych podjazdach. Dodatkowo sam przyjazd na miejsce spotkania, czyli około 15km już jakimś dziwnym sposobem wypompował ze mnie energię. Przez sekundę przeszło mi przez myśl żeby może nie jechać bo prognozy straszą deszczem i niską temperaturą, podjazdy mają być spore i ma ich być dużo, no i przede wszystkim to uczucie braku sił po przyjeździe do Gliwic.
Ale skoro powiedziałem A muszę powiedzieć B, i nie dam za wygraną, żebym nie pluł sobie w brodę że nie uciekłem ze startu. Poza tym na górę św Anny i z powrotem przejechałem 150 km więc, 130 też nie powinno być niczym trudnym.
Siły mi wróciły, i po chwili kręciliśmy wspólnie rozsądną prędkością a ja odliczałem kilometry do zapowiadanych podjazdów, których się panicznie bałem.
 Gdy minęliśmy tablicę Wodzisław Śląski, przyszła pora na podjazdy, które były większe niż sobie je wyobrażałem, ale po przejechaniu pierwszych 30km złapałem tempo a i organizm przyzwyczaił się do wysiłku, po pokonaniu ostatniego nieprzyjemnego podjazdu zrobiliśmy strategiczny postój. I uzupełnienie płynów.

Dalej było już w miarę równo nie licząc dziur na małym odcinku drogi. W ten sposób dojechaliśmy do kolejnego postoju tym razem byliśmy już 10km od Chałupek i granicy Polsko-Czeskiej.
 Tutaj zatrzymaliśmy się na dłużej i uzupełniliśmy zapasy kalorii. Wiedząc że granica już nie daleko ruszyliśmy w dalszą drogę, mając po lewej wielką chmurę która próbowała nas dogonić od samego Zabrza.

Po dłuższej chwili wjechaliśmy na most nad rzeką będącą granicą miedzy Polską a Czechami.

 Gdy byliśmy już w Czechach zrobiliśmy sobie kolejny postój, tym razem na stacji benzynowej, gdzie można było dotankować trochę zagranicznego powietrza do opon.


Jadąc dalej napotkaliśmy nieprzewidziany opór ze strony pogody, w formie deszczu a potem asfaltu pełnego kałuż. Co w połączeniu z dość niską temperaturą uprzykrzało jazdę. W pewnym momencie moją uwagę od wszechobecnej wilgoci odwróciła plątanina kabli nad głową, niby tramwajowe ale dwa razy więcej i szyn pod spodem nie było, w tym momencie po raz pierwszy w życiu miałem okazję przyjrzeć się trolejbusowi. Niby już mam tam jakieś kilkadzieścia lat na karku, ale jeszcze nie miałem okazji widzieć takiego czegoś.
Nacieszywszy oko ciekawym pojazdem, ruszyłem dalej z całą ekipą, by odnotować kolejny postój tym razem pod pocztą, gdzie przeczekaliśmy kolejne opady.
Najedzeni, odświeżeni deszczem, ruszamy w dalszą drogę, gdzie napotykamy ścieżkę rowerową z której skorzystaliśmy. Niestety nasi południowi sąsiedzi mają taką samą przypadłość jak my, czyli ścieżki urywające się nagle gdzieś, nie wiadomo gdzie.
Ścieżka się skończyła, trzeba sobie radzić, więc...
Pojechaliśmy drogą jak najbardziej nie rowerową :D
Po paru serpentynach i kolejnych przejechanych kilometrach, w ogólnej wilgoci, wychodzi słonce, i od tej chwili jazda staje się przyjemnością. Suchutki asfalt, brak większych dziur i tylko podjazdy się zdarzały średnio przyjemne.



Ale i na podjazdy znalazł się sposób, na zjazdach przed podjazdami starałem się pobić swój życiowy rekord prędkości, właściwie to nawet nie trzeba się było specjalnie męczyć by rower siłą grawitacji rozpędził się do 60km/h skoro już byłem tak blisko rekordu czyli 61 to dokręciłem na pierwszym zjeździe, czym osiągnąłem 66 km/h i wjechałem na prawie samą górę podjazdu samą siłą rozpędu. Po chwili kolejny zjazd, lekki łuk i pod górę. tym razem udało mi się wykręcić 68.49km/h i aż mnie skręcało że nie przekroczyłem siedemdziesiątki (ograniczenie było do 70km/h właśnie :D). Zaaferowany dwukrotnym pobiciem rekordu życiowego nawet nie poczułem kiedy zaliczyłem kolejny podjazd.
Dalsza droga minęła przyjemnie w słonku i ciepełku.
Jakiś czas później zaliczamy postój w Albercie we Frýdlancie nad Ostravicí. Gdzie nieskutecznie poszukujemy napojów izotonicznych ale znajdujemy oczywiście inne napoje orzeźwiająco-wyskokowe.
Zaopatrzeni we wszystko co się może przydać, wjeżdżamy na ostatni tego dnia podjazd, za to najbardziej stromy i najdłuższy, tego dnia, prędkość nie przekraczała 8km/h a miejscami podjeżdżałem z prędkością bliską zeru, ale byłem uparty i jedynek nie włączyłem :D Z resztą u mnie jedynki to takie przełożenie że gdyby była prawie pionowa ściana o odpowiedniej przyczepności to by się akurat nadały :D
Po dłuższej chwili dojechaliśmy jednak na miejsce, zmęczeni ale szczęśliwi.

Daro załatwił klucze i nastąpiło oficjalne otwarcie naszego Apartamentu.
Rozstawiliśmy się w środku, rozpakowaliśmy, wzięliśmy szybki prysznic i poszliśmy zwiedzać skałki, zostawiając nasze aluminiowe rumaki bezpiecznie zamknięte w Apartamencie.




 Daniel z Darkiem sprawdzili jadalność owoców lasu przed kolacją.

Po chwili wróciliśmy na kolację. Porcja wystarczyła by uzupełnić wszystkie straty przez te 130 km. Potem poszliśmy na zasłużony odpoczynek po obiedzie. By w nocy jeszcze wyjść na tradycyjne ognisko, którego nie mogło zabraknąć, bo już się utarło, rower=after.
 Jednocześnie załapaliśmy się na pokaz fajerwerków górę dalej :D


Ale nikt się tym szczególnie nie przejął :D
Po tym dłuuuugim dniu pora iść już spać...

Niedziela
Wstaliśmy tuż przed śniadaniem. Czyli w okolicy 8:30, wyglądamy za okno a tam niestety, chmury przyniosły nam deszcz. I to nie mżawkę a ulewę, która nie zapowiadała suchego powrotu. Nie zraziwszy się tym, mając ciągle nadzieję na powrót na własnych kołach do domu, poszliśmy na śniadanie. Od jedzenia stoły się uginały, było wszystko czego można było sobie na śniadanie zażyczyć. Oczywiście małe co nie co przemyciliśmy na drogę.
Przyszedł czas na powrót, a pogoda za oknem stawała się coraz gorsza, lało niemiłosiernie, do tego wiało i było zimno, czyli idealna pogoda na 130km kręcenia w stronę domu. Do ostatniej chwili chcieliśmy jechać do domu na rowerach,
 Ale zjazd z spora prędkością w ulewie.
 I dojazd do Alberta
 Uzmysłowiły nam że w tą pogodę nie dojedziemy na własnych kołach do domów. Tona wody z nieba, ulica zalana miejscami po kostki, auta oblewające z boków, uzmysłowiły nam na co się porywamy. Wyziębieni i przemoknięci do ostatniej nitki, po 10km postanowiliśmy zawrócić. Jedyne co nam zostało to wracać pociągiem.

 Tak dojechaliśmy do Czeskiego Cieszyna, gdzie znów wsiedliśmy na rowery i musieliśmy jechać na Polską stację a właściwie ruinę po stacji zabitą dechami. Z kartek wiszących na zabitych dechami oknach, wynikało że pociąg mamy dopiero za 2 godziny. Mimo że nasz pociąg stał już na peronie, my cieszyliśmy się hipotermią na wolnym powietrzu, bo drzwi były zamknięte. Na szczęście Naxowi udaje się uprosić maszynistę by nas wpuścił te dwie godziny wcześniej. I tu wielkie dzięki dla Kochanego Pana Maszynisty :D
Władowaliśmy się wszyscy z rowerami do środka, gdzie było sucho i ciepło.

 A skoro do odjazdu było jeszcze dużo czasu, odkrywaliśmy nowe sposoby otwierania piwa.

 A po kilku piwach...

 świat się zmienia :D
 W końcu ruszyliśmy i dojechaliśmy do jakoś do Katowic.
 Gdzie Pozostawiliśmy Anię i złapaliśmy pociąg do który nas rozwiózł do Zabrza i Gliwic.
 A w domu po zalaniu łańcucha WD-40 by nie zgnił do jutra, wskoczyłem pod gorący prysznic, i do wyra :D

Podsumowując:
-Pierwszy raz jechałem rowerem za granicę
-Pierwszy raz byłem w Czechach
-Pierwszy raz jechałem pociągiem z rowerem
-Pierwszy raz byłem rowerem w górach
-Pierwszy raz widziałem na żywo trolejbus :D

Oj sporo tych pierwszych razów jak na jeden weekend.
Ale przy następnej okazji zamierzam to powtórzyć i to bez wracania koleją, bo nie po to ostatnie 60km w Czechach jechałem ciągle pod górę by nie móc z niej zjechać :D

6 komentarzy:

  1. No dar przekonywania to Ty masz:D

    OdpowiedzUsuń
  2. Rewelacja :)Te pierwsze razy są najfajniejsze :P

    OdpowiedzUsuń
  3. Fajny post. Rzeczowy bym rzekł. W sumie szkoda, że musieliśmy już w niedzielę wracać, bo ja chętnie zostałbym i na cały tydzień, albo miesiąc.

    Jednemu się tylko dziwię - czy Ty naprawdę nigdy w żuciu nie widziałeś wcześniej trolejbusu? Chyba czeka nas poważna rozmowa i wyjazd do Tychów - i to jak najprędzej :)

    OdpowiedzUsuń
  4. I jeszcze jedno - pierwszy raz z rowerem w pociągu??? Wstyd Janek, po prostu wstyd! W Twoim wieku i nigdy z rowerem w pociągu! Brak Słóoff.

    OdpowiedzUsuń
  5. Co ja poradzę że jestem wychowany na wycieczkach samochodowych ?? Od zawsze w rodzinie było auto i nie pamiętam bym kiedykolwiek musiał korzystać z pociągu, poza tym rower nigdy u mnie nie był uważany na środek transportu na dystanse większe niż 60km (a i to był wyczyn) a o zabieraniu go gdziekolwiek nawet nie myślałem:D Teraz się dopiero nawracam :P

    OdpowiedzUsuń
  6. Lubię te Twoje wycieczkowe relacje tekstowo-fotograficzne :) Szkoda, że z pogodą nie do końca się udało, pewnie nie tylko Wam pokrzyżowała plany... Bardzo fajna wycieczka, gratuluję "pierwszych razów" ;)

    OdpowiedzUsuń