piątek, 7 stycznia 2011

Gliwicka masa krytyczna

"WITAM NA PIERWSZEJ GLIWICKIEJ MASIE KRYTYCZNEJ !!! ...w tym roku :P" Tak zaczęła się XXII Gliwicka Masa Krytyczna, na którą dane było mi przyjechać.
Wyjechałem z domu koło 16:40 by mieć zapas czasu i dojechać spokojnie do Kubusha na 17:00. Niestety tym razem musiałem przeprawiać się przez kałuże sam, ponieważ Serafina zmogła choroba. W takim jednoosobowym składzie dojechałem do pierwszego dzisiaj celu trochę za wcześnie. Po chwili rozmowy jechaliśmy z Kubą w kierunku Gliwic. Droga upłynęła nam bez przygód, nie licząc parujących okularów i wszechobecnej wilgoci.
Na placu Krakowskim było już wielu rowerzystów z Ojcem Dyrektorem na czele, humory dopisywały oraz atmosfera była gorąca jak w lato (mimo 4 stopni Celsjusza).

Po "krótkim" przemówieniu  oraz odpaleniu symbolicznych fajerwerków, dla uczczenia nowego roku i sezonu rowerowego, wyruszyliśmy w rejs po Gliwickich ulicach. Niestety przed przejazdem zdjąłem rękawiczki by trzymać wygodniej aparat, to był mój błąd. W połowie przejazdu traciłem czucie w małych palcach u rąk. Na szczęście atmosfera była na tyle ciepła że reszta palców jakoś to zniosła, co nie zmienia faktu że fotki z przejazdu urywają się w połowie bo palce odmawiały posłuszeństwa.



Po drodze dołączył do nas audiobiker który rozgrzewał i nakręcał nas muzą wydobywającą się głośników
 Przejazd upływał nam na rozmowach, żartach oraz świetnej zabawie. Po przejeździe wróciliśmy w miejsce z którego wystartowaliśmy i pojechaliśmy na after. Jak się okazuje nawet tak agresywny i cholernie głośny bieżnik jak mój, nie daje raty uciągnąć mojego cielska w pokrytym warstwą lodu, kopnym i zmrożonym śniegu pod górkę. Więc na trybuny stadionu musiałem rower wprowadzić.
Po tym jak zdobyliśmy trybuny, zaczęło się rozpalanie afterowego ogniska. Gdy zjechała się reszta ekipy która nawiedziła jeszcze pobliski supermarket, ognisko już płonęło.


 Więc nie pozostało nic, prócz pieczenia kiełbasek i rozprawiania o sprawach dziwnych i nietypowych, wędząc się w dymie o zapachu grillowanej kiełbaski.
Kiełbaski się skończyły, napoje zostały wypite, rowery zarosły warstewką lodu i do tego zaczęło padać. To znak że czas się zbierać. Koło 22:00 zaczęliśmy się zbierać. Pożegnania trwały pół godziny, w końcu w deszczu padającym z góry, z dołu i czasami z boku gdy przejechało auto, dopłynęliśmy do Zabrza gdzie rozstałem się z ekipą i popłynąłem już sam, przez strumienie płynące ulicami, po drodze złapałem tunel aerodynamiczny za jakimś wozem który ledwie widziałem przez ubłocone i zaparowane okulary. Tak dojechałem do ostatniego mostu na Mikulczyckiej i dalej już sam wróciłem do domu.
Tak oto minął mi Piątek w Gliwicach
Pozdro

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz