wtorek, 24 stycznia 2012

Pierwszy raz w tym roku na DSD

Tak kochani, nie wytrzymałem. Musiałem ruszyć dupę z fotela, szczególnie że słonko tak pięknie zachęcało do jazdy.

Około 11:00 zebrałem się w sobie, by wyjść na rower. Chciałem dobić do setki w tym miesiącu i przy okazji sprawdzić jak wygląda zimowy ruch na Dolomitach. W planach miałem także ewentualny wypad na Czechowice, zobaczyć jak się ma moje ulubione darmowe kąpielisko. Ale Czeszki były tylko planem rezerwowym, gdyby po dolomitach jeszcze mi się jeździć nie odechciało.

Tym razem ubrałem się lżej, koszulka rowerowa z długim rękawem, spodenki rowerowe 3/4 i na to bojówki i kurtka nieprzemakalna, a w zapasie polar w torbie. Do kompletu kominiarka i buty SPD. W pełnym rynsztunku z kaskiem na głowie, wyruszyłem przed siebie.
Pierwszym punktem wyprawy, była ścieżka rowerowa relacji Mikule-Helenka. Odśnieżona aż do ... pól przez które biegnie :D


Przejazd odbył  się bez większych komplikacji, błotne oponki pokazywały na co je stać i nie dawały za wygraną. Dalej było już gorzej. Rozchodzony, lekko zmrożony śnieg dał mi się we znaki, i podjazd na Helenkę trwał wyjątkowo długo. A wszystko to zasługa pieszych, których ślady lekko zmrożone rzucają we wszystkie strony. Nie potrafię zrozumieć tego fenomenu, po przeciwnej stronie jest chodnik, odśnieżony, czysty i suchy. A i tak większość ludzi chodzi po zaśnieżonym, zmrożonym odcinku ścieżki rowerowej, którą pod grubą pokrywą śniegu trudno nawet dostrzec. To już chyba jest złośliwość.
Mijająca mnie babcia, brodząca w śniegu, widząc jak przednie koło rzuca mnie we wszystkie strony a tylne boksuje jak oszalałe. Spytała dlaczego nie jadę chodnikiem, przecież jest taki czysty. Stwierdziłem jedynie że to jest ścieżka rowerowa, i  tu jest moje miejsce. Nie rozpoczynałem już tematu, dlaczego łazi mi po jedynym skrawku infrastruktury rowerowej, i życzyłem miłego dnia rezygnując z dalszej jazdy tą ścieżką, bo wymagało to niemało siły, wytrwałości i mistrzostwa w wyczuciu środka ciężkości, który dziś wyjątkowo spieprzał gdzie się da.

Dalszą drogę na Dolomity obrałem już zupełnie asfaltowo. Bo szkoda marnować tyle sił zanim jeszcze dotrze się do celu, gdzie spodziewałem się niezłej jazdy, w dużo gorszych warunkach.
Do DSD dotarłem w niezłym tempie. Choć dało się odczuć brak kondycji i odpowiedniego stroju który bardziej chłodził zamiast grzać.
Po ostatnim podjeździe na betonowych płytach, dotarłem do pierwszego punktu wyprawy.

 Przejechałem przez parking i postanowiłem popatrzeć jak narciarze sobie radzą na stoku.




Po parunastu minutach, ruszyłem w dalsza drogę.

Kopny śnieg, a pod nim błoto, żwir, piach, i koleiny. Nie zrażało mnie to wcale i póki profil terenu nie wykazywał znaczących wzniesień, kręciłem powoli na jedynakach, pokonując opory śniegu i nie dając wytrącić się z równowagi, przez liczne zmrożone koleiny. Jednak gdy tylko następowało wzniesienie i pod śniegiem nie było błota i żwiru, w który opona mogła by się wgryźć, opory śniegu i grawitacja mnie pokonywały i musiałem krótkie odcinki rower pchać. Ale mimo wszystko dotarłem do drugiego celu mojej dzisiejszej wyprawy, pchając rower może 5m pod górkę.
Drugim celem wyprawy był Wielki Kanion.

Zaliczając ten punkt, już zastanawiałem się nad tym, czy podjazd w trzecim punkcie trasy nie będzie zbyt stromy. W sumie w lato bywały problemy by podjechać w błocie na Hałdę Popłuczkową, a teraz to błota trzeba dodać 20 cm śniegu i lodu. Z pewnymi obawami, ruszyłem w stronę Hałdy.








Kawałek z buta, większy kawałek na siodełku i już widziałem światełko w tunelu utworzonym w malowniczej scenerii białych choinek i krzaków.



Dziś z Hałdy była całkiem niezła widoczność, choć jak to w zimie, pyły i dymy nieco tą widoczność ograniczały.

 Po podjeździe przyszedł czas na odpoczynek, bo tak oto dotrwałem do ostatniego punktu zaplanowanego na dziś. Korzystając z chwili postanowiłem obfocić co nieco, uwieczniając między innymi, fatalny stan mojego łańcucha.







Nadszedł czas na powrót. Niby proste, ale w tym śniegu już nie tak bardzo. Ruszyłem powoli, co chwila szukając przyczepności. Toczyłem się wolno, na tyle na ile pozwalał śnieg i koleiny. Gdy dotarłem do asfaltu ruszyłem z kopyta, czyszcząc opony z śniegu i wszystkiego innego co po drodze się załapało na gapę. Po chwili na wysokości boiska w Reptach, znów wjechałem w las i znów średnio 10km/h toczyłem się wdychając zimowe, leśne powietrze.
Po dłuższej chwili byłem już w Stolarzowicach i kręciłem dalej tym razem już asfaltem do domu na obiad :D
Tak oto licznik wskazał nieco ponad 100km w tym miesiącu. Na razie chyba mi wystarczy  :D
Pozdro

3 komentarze:

  1. Pierwsza część do złudzenia przypomina mój poprzedni wpis - http://pawelkepien.blogspot.com/2012/01/ale-byo-fajnie.html - też mnie "nosiło", też pisałem o kombinacji z ubraniami i o częściowo odśnieżonych ścieżkach :D Miałem bardzo podobne przemyślenia odnośnie ludzi na ścieżkach. Ścieżka zawalona śniegiem, obok odśnieżony chodnik, ale nieee - muszą iść ścieżką :) Nie dość, że po ścieżce i tak się ledwo jedzie, to jeszcze omijaj sobie pachołki, bo nie mogą iść 2 m obok... ;) Myślałem, że to tylko przypadłość warszawiaków, ale widzę, że problem jest na szerszą skalę ;) Dziś też sobie pojeździłem i od razu mi lepiej (na szczęście ludzi było znacznie mniej), hehe.

    PS. O, właśnie zauważyłem, że dodałeś mojego bloga do "Warto zajrzeć" - dzięki wielkie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Faktycznie doświadczenia mamy podobne :D Ale to chyba przypadłość wszystkich miast w których jest choć odrobina infrastruktury rowerowej. A Twojego bloga dodałem już jakiś czas temu, przy okazji uaktualnienia tego i owego, chciałem wcześniej ale jakoś nie było czasu :P

    OdpowiedzUsuń
  3. Obawiam się, że masz rację z tą infrastrukturą. Czy to naprawdę taki problem żeby przejść na chodnik? Czasem dzieje się to na taką skalę, że więcej pieszych idzie ścieżką niż chodnikiem :] Teraz jeszcze dochodzi dodatkowy "argument", że przecież "w zimie nikt nie jeździ na rowerze, to co za różnica, ze idę po ścieżce?".

    OdpowiedzUsuń