czwartek, 31 marca 2011

Dzień pełen przygód :D

Od paru dni ciągnęło mnie do roweru, niestety obowiązki związane z doprowadzeniem podwórka i domu do porządku po zimie, skutecznie odsuwały mnie od rowerowania. Piłowanie(nowiuśką piłą spalinową :P), spawanie, malowanie i inne pierdoły zajmują strasznie dużo czasu niestety, a pogoda czekać nie będzie. Tak więc dziś ogłosiłem strajk, i wybrałem się z Serafinem na rower. Przy okazji wypadu chciałem też porządnie przetestować strój rowerowy, który to nabyłem ostatnio w Lidlu. Ubrałem się, wyszedłem przygotować rower, wsiadłem i pierwszy raz wyglądałem jak rowerzysta, a nie popierdołóka na rowerze :D
Wyruszyliśmy około 11 z zamiarem dojechania do ulicy zachwalanej tak przez Daniela, mianowicie pasa serwisowego wzdłuż autostrady A4. Niestety dziś wszystko nie szło tak jak iść powinno, jakieś 800 metrów od startu z domu, Serafin złapał Snaka na jednej z Polskich dziur, czego byłem naocznym światkiem. Wpadł w dziurę, i słychać syyyk, powietrze zeszło po paru metrach do zera, co utrudniło nam trochę dalszą podróż.
Na szczęście w słoneczku było koło 25 stopni, więc praca przy rowerze to czysta przyjemność, jednocześnie mogliśmy wypróbować moje nowe łatki samoprzylepne.Pruba przebiegła pomyślnie, muszę przyznać że są szybkie w użyciu i doskonale zastępują zapasową dętkę (o ile nam nie rozerwie dętki na powierzchni większej niż centymetr kwadratowy )
Jak widać łatki prawie nie widać, to jej kolejna zaleta. Zabawa z dętką trwała parę minut, po czym pojechaliśmy dalej w niesprzyjającym wietrze prosto w ryj.
Na wysokości oczyszczalni ścieków na końcu leśnej, postanowiłem podregulować tylny hamulec bo coś mi słabo hamował, łapię za pokrętło regulacji i ... zauważam urwaną szprychę, nie wiem jak tego dokonałem ale szprycha pękła przy pieście, odkręciłem nypel i zabrałem połamańca do torby by w drodze powrotnej kupić nową szprychę.
 Tak z większym prześwitem w tylnym kole pojechałem dalej za Serafinem w stronę kąpieliska leśnego w Gliwicach, po drodze obyło się bez większych problemów, nie licząc dopompowania koła przez Serafina bo zapewne za słabo dokręcił prestę i powietrze ukradkiem się ulatniało.
Po tym pompowaniu ręcznym, udaliśmy się jeszcze na stację paliw dotankować powietrza z kompresora bo ile to można machać ręczną pompką.
Czas niestety nas naglił i musieliśmy koło 13 wrócić do domów, gdzie zjadłem obiad, oraz załatwiłem to i owo, no i oczywiście wymieniłem szprychę, którą kupiłem w ulubionym sklepie gdzie znabyłem też klucz do centrowania kół.
W obrazkach paru, jak to wyglądało.




 Zajęło mi to pięć min i kolejne 15 na wycentrowanie koła, i tu zagwostka, udało mi się wycentrować koło, jak do tej pory udawało mi się koła jedynie rozcentrowywać, jednak dobre narzędzia czynią cuda. Prawdę mówiąc już od dłuższego czasu nosiłem się z zamiarem zaniesienia roweru do centrowania i oddania go profesjonalistom, ale po tym jak w Jagułarze(nieistniejący już sklep rowerowy na ul. 11 Listopada) wycentrowali mi koło, mam uraz do serwisów wykonujących te czynność. Centrowanie kosztuje 15 zeta a ja wydałem 12 na klucz i koło 3 na szprychę, więc za koszt jednego centrowania i mam spokój do końca życia :D
Ale wróćmy do rowerowania. Z serafinem ugadaliśmy się na drugą część dzisiejszego rowerowania, miało to się odbyć o 16, z tym że miał do nas dołączyć jeszcze Kicor. Godzina odjazdu niestety przesunęła się o godzinę, ale postanowiłem wyjechać o 16 by rozprostować nogi, o 17 okazało się że rowerowanie zespołowe, zostało z przyczyn niezależnych, zupełnie odwołane, jako że miałem już parę kilometrów w nogach postanowiłem pokręcić sam, na początek wybrałem się na Czechowicki zalew/staw/kałużę (niepotrzebne skreślić). Jazda była bardzo miła mimo wiatru w ryj, cisnąłem 30 na godzinę, a gdy w Przezchlebiu złapałem tunel aerodynamiczny i przy okazji ogrzewanie od silnika tamtejszego autobusu było już zupełnie pięknie, no nie licząc przystanków i miejsc po górę gdzie cisną 60 i zostawiał mnie w tyle, poza tym średnia 40 to niezły wynik jak na moją kondycję. Dojechałem na miejsce bardzo szybko, będąc tam ostatnio (po raz pierwszy w moim życiu) nie wyglądało to za ciekawie, szaro buro i ponuro, ale dziś obrót o 180 stopni, było pięknie, szczególnie że słońce powoli chyliło się ku zachodowi i pięknie wyciągało barwy z wody, piachu i drzew. Do tego zakochani w około, dziewczyny na koniach, i szaleńcy ślizgający się na desce po wodzie, raj na ziemi :D




 Chwilę pobujałem się po całym ośrodku o którego istnieniu nie miałem pojecia i natknąłem się na takie oto malowidło.
 Sądząc po dzisiejszych przygodach z dętką i szprychą, nie zwiastowało to niczego dobrego na domiar złego czarny kot przebiegł mi drogę (samobójca czy jak ?). Potem jakiś ptak się na mnie dziwnie gapił (ale to może wina stroju :D)

Olałem znaki i pojechałem dalej bo słonko grzało a wiatr jakby trochę mniej w ryj wiał, mimo wiatru starałem się utrzymywać średnią 30 lub 25, a z górki  bywało nawet 40 by się nie zmęczyć a i przejechać trasę szybciej,

po chwili przyuważyłem kolarza na kolarzówce za mną, zwolniłem do rozsądnej prędkości i zjechałem lekko na bok by spokojnie mógł mnie wyprzedzić, kulturka w końcu obowiązuje i szybszemu się ustępuje:D. Wyprzedzając, podziękował i pognał dalej, ale ja nie odstawałem za bardzo pod względem prędkości, aż do długiej prostej gdzie depnął i tyle go widziałem. O dziwo tego dnia sporo rowerzystów mnie pozdrawiało. To jest niespotykane w śród kierowców samochodów, do których się niestety zaliczam, ot taki miły gest :D

Jadąc dalej postanowiłem nabić trochę kilometrów, by choć trochę dogonić Serafina albo chociaż Daniela. Pojechałem przez Świętoszowice i dalej niebieskim szlakiem, dojechałem do drogi krajowej i okazało się że jakiś dziwny człowiek znakował tą trasę, bo wiodła przez barierkę przy drodze, po jej objechaniu (bo przenosić mi się roweru nie chciało) i przejechaniu średnio urokliwą ścieżką, dotarłem na ulicę Pyskowicka, następnie kierowałem się w stronę pętli tramwajowej i w stronę Rokitnicy, z zamiarem dojechania jeszcze do RedRock, ale po podjeździe na Helence postanowiłem porzucić ten morderczy plan, i tak byłem już trochę zmęczony po całym dniu w siodle, a widmo ciągłych podjazdów mnie jeszcze bardziej dobijało, postanowiłem zrobić jeszcze "mały" wysiłek i w imię kolejnych przejechanych kilometrów, pojechałem przez działki do niegdyś pięknego lasu na Helence, gdy dojechałem do podjazdu za jakimś rowerzyta, złapałem się za głowę, wszystko było przeryte, niby drzewa są ale gdzie ładne ubite ścieżki pokryte kolorowymi liśmi? nie ma wszystko przeorane przez ciężki sprzęt wycinający połacie lasu :(
Po tych przykrych doznaniach, postanowiłem pojechać standardową trasą i pogubić się jak zwykle. Tym razem się nie pogubiłem, ale za to mało się nie zabiłem, w pewnym momencie mojej trasy jest stromy zjazd lekki łuk i ogólnie fajny (jak do tej pory) odcinek na którym nie raz zażywałem dużej  dawki adrenaliny, tym razem na zakończenie dnia też chciałem trochę jej zażyć, ale chyba przedawkowałem. Jechałem jedną z dwóch ubitych od kół ścieżek, po między nimi były liście, w pewnym momencie chciałem zmienić "pas" bo na moim od wewnętrznej zaczynały się drobne wyboje, a przy 50 z górki w lesie wyboje sa beee. Jak pomyślałem tak zrobiłem, ale w ostatniej chwili zmęczony zdrowy rosądek, podpowiedział mi że te liście między pasami ubitej gliny i kamieni to może być dziurą zakrytą liśćmi, niestety rozsądek miał rację (po raz kolejny), ale ja już nie miałem czasu na odwót i koło wbiło się w 30cm koleinę powodując zapewne widowiskowa, glebę rzucany siłą rozpędu, w pewnym momęcie poczułem że lecę tyłem głowy w stronę gliny i kamieni w tym momencie zadziałał kask, najpierw lampka przyjęła uderzenie potem materiał z którego wykonany jest mój kask odkształcił się, aż w końcu pasek z tyłu głowy (o którym niesłusznie mówiłem  że nic nie daje) ostatecznie zamortyzował upadek, podejrzewam że gdyby nie kask pewnie tej notki by nie było, a moje zwłoki gniły by sobie gdzieś w lesie gdzie nikt nie chodzi.
Ścieżka wygląda niepozornie ale przyjrzyjcie się dokładnie.
 W tym miejscu na środku fotki widać gdzie się koło wbiło,

 Tu ślad po moim barku i udzie
 A tu po zdrachanych plecach, głowie i telefonie który to miałem w tylnej kieszeni koszulki, (nokia przetrwała bez większych zadrapań są tylko dwie rysy na futerale w miejscu wyświetlacza)
Nie tylko ja się potłukłem, rower też oberwał,

 Jak na razie wgięte siodełko, które za pomocą siły i imbusów doprowadziłem do ładu i składu, nie wiem czy coś jeszcze wykrzywiłem/złamałem/odkształciłem(wiecie co zrobić:D) Ale nic nie wskazuje na jakieś poważne awarie, przerzutki działają, hamulce też (manetka się zdziepko wykrzywiła) światła całe, licznik działa, rower jeździ jak jeździł, tylko siodełko muszę wyregulować bo się niewygodnie zrobiło.
Otrzepałem się z kurzu i pojechałem dalej, ale już bardziej asekuracyjnie, mijam kolejnych zakochanych na ławce, wyjeżdżam na drogę która prowadzi z Heleneki na Bytom czy inne wsie, i nie wieżę własnym oczom, w pierwszym momencie pomyślałem że nie przeżyłem tego wypadku i trafiłem do rowerowego raju, co mnie tak zdziwiło ??

 Do tej pory były tu dziury, wyrwy, koleiny inne zapadliska, a teraz ? droga godna miana stołu bo gładka, przyczepna, nawet szwu na środku nie ma i jest taka aż do samej Helenki :D Aż chciałem uklęknąć i pomacać czy prawdziwa, a jak tak to ją pocałować :D Wjeżdżam na nią i kręcę aż na Helenkę, po drodze mijało mnie, jadących z naprzeciwka, dwóch kolaży którzy mieli uśmiech od ucha do ucha (ciekawe dlaczego :D) Droga idealna dla kolarzówki (Widzisz Daniel chcesz zabrać Rene na przejażdżkę aż na pas serwisowy albo do sąsiedniego województwa a tu masz takie drogowe cudo pod nosem :D )
Po nacieszeniu się nową drogą wróciłem do szarej dziurawej rzeczywistości, śmignąłem przez Helenkę potem przez rokitę na jedyną w Zabrzu drogę rowerową, i do domu ale przełączając się miedzy funkcjami licznika zauważyłem że mam już 85 km przejechane dziś, postanowiłem więc dokręcić do 100 i tak zrobiłem jeszcze 15 km rundkę honorowa z postojem na coś do picia w parku JPII. Było już ciemno i cholernie zimno o ile przy tej temperaturze spodenki rowerowe świetnie dawały radę, to koszulka z krótkim rękawem i siatka na plecach się nie sprawdzała. O ile w korpus jeszcze było mi ciepło, bo nie byłem spocony, a koszulka ładnie izolowała, to ręce od rękawiczek do barku mi odmarzały, pewnie w polarze zrobiłbym te 15 km z palcem w ... nosie, ale w tym stroju to było już nie lada wyzwanie, ale chęć posiadania 100 km w rowerowej historii zwyciężyła, jak usiałem w parku JPII było mi ciepło ale gdy tylko się ruszyłem myślałem że nie dojadę do domu. Ale jakoś dojechałem, wziąłem prysznic i będę sobie tak cierpiał poharatany przez jakiś czas :D

Pozdro do zobaczenia gdzieś na rowerze :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz