Dziś zostałem brutalnie obudzony w okolicach godziny 10, gdy zadzwonił do mnie Serafin z propozycją rowerowania. Chwilę po tym jak wstałem, dostałem kopa od organizmu, za każdy przejechany wczoraj kilometr. Objawiało się to bólem wszystkiego. Siniaki, zadrapania, i najgorsze zakwasy jakie miałem od dawna.
Dałem sobie godzinę na doprowadzenie się do porządku i zjedzenie jakiegoś śniadania. Około 11 pojechaliśmy, za cel obraliśmy to samo co wczoraj, czyli drogę serwisową koło A4, z tym że dziś Serafin miał dokładny plan i strategie dojechania w ów miejsce.
Na początku jazda szła mi strasznie, nogi paliły żywym ogniem, a wiatr jak to on ma w zwyczaju, wiał prosto w pysk. Po jakimś czasie dotarliśmy do wierzy radiowej, gdzie odbyła się mała sesja i przy okazji mogłem się położyć i się rozprostować :D Niestety zapomniałem że mam zdarte plecy od wczorajszej gleby i gdy tylko plecy dotknęły ławki, poczułem wszystkie kamienie które mnie wczoraj poharatały, niby nie jest źle bo raptem parę zarysowań na skórze i siniaków, ale czuć dyskomfort :D
Po tym średnio wygodnym wylegiwaniu się na ławce, pojechaliśmy dalej, wiatr jak na złość wiał w ryj i nie zamierzał przestać, był na tyle silny że nawet z górki trzeba było kręcić. Jadąc przez pola musiałem się zatrzymać, bo kondycja jednak jest maarna.
Po wielkim trudzie, pod wiatr i pod górkę dojechaliśmy do celu naszej podróży, a następnie na wiadukt nad autostradą.
Danielowi muszę przyznać rację, piękna jest ta droga, tylko nie wiedzieć czemu, ciągle wiało w ryj albo w ucho.
Jechaliśmy aż do samego końca drogi serwisowej, gdzie to na końcu znajdował się sklep rowerowy, i faktycznie jak na pisał kolega z bloga obok, stał czarnej dupie na końcu świata :D
Będąc już na ów końcu świata w czarnej dupie, postanowiliśmy pozwiedzać, bo nawet tutaj była piękna wieża ciśnień, która jak to Serafin powiedział, długo nie postoi bo beton już się sypie.
Objechaliśmy ją do o koła i pojechaliśmy dalej byle z górki, w pewnym momencie nagłe hamowanie i wjeżdżamy na bodajże zieloną ścieżkę rowerową i znajdujemy takie oto cacuszko.
Kościół bardzo podobny do tego znanego mi z Szałszy, ale chyba nieco większy jak słusznie zauważył kolega, oraz posiadał murowaną zakrystię, więc już taki bardziej cywilizowany był.
Pozwiedzaliśmy i zaczęliśmy powrót do domu, w planie mieliśmy jeszcze, wizytę na placu krakowskim w celu uzupełnienia płynów, ale najpierw przejeżdżając przez znów rozkopany rynek, zawitaliśmy w sklepie rowerowym w którym pracuje Kira. W sklepie tym dokonałem zakupu (tym razem bez zniżki) koszyka na bidon który jest nie kompatybilny 0,5l butelkami wody, ma paskudnie zieloną wstawkę ale nie zawadza przy przerzutce :D Jak się sprawdzi w boju zobaczymy, dodam tylko że jest na nim napis Merida więc mój rower można z czystym sercem nazwać składakiem, bo ramka Authora, siodełko Gianta, koszyk na bidon Merida, więc najpopularniejsze marki mam w rowerze, nie licząc Shimano, Srema, Suntuora, Darmoora, Avida, Truvatiwa, Accenta, B'twina i Tattuo (czy jakoś tak) które też mam na wyposażeniu :D
Po krótkiej pogawędce pojechaliśmy do domów, z przyzwoita prędkością. Moje przeczucie (łamanie w kościach) mówiło mi że będzie padać, więc się już nigdzie nie wybierałem i schowałem rower do warsztatu. Jak się później okazało deszcz raczył spaść, i teraz kończąc ta notkę spadł po raz drugi.
Trasa dzisiejszego przejazdu
Pozdro i do jutra na Gliwickiej Masie Krytycznej :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz